Jedno z moich pierwszych zapamiętanych życiowych zdarzeń...
Miałam dopiero niecałe dwa latka, ponieważ przyjęto mnie do przedszkola Caritasu w Sanoku jako osobę półtoraroczną - nikt nie podejrzewał, że nie mam jeszcze przepisowego wieku. Podobno gadałam, biegałam i rozumowałam jak typowa trzylatka.
I dobrze, że mnie przyjęto, bo dotychczas dyżurowałam z moją mamusią w pogotowiu ratunkowym, jeżdżąc karetką do różnych pacjentów. Zakaźnie chorych również.
Mamusia odetchnęła, że nie naraża już dzieciątka na śmiertelne starcia z chorobami - i w ogóle, jak to wygląda, żeby karetką wozić wszędzie dziecko. Nieodpowiedzialność skrajna. Skądinąd - mus to mus. Pielęgniarki podobno nie chciały ze mną zostawać - nie wiem dlaczego. Byłam grzecznym dzieckiem, myślę, że raczej nie można mnie było oderwać od maminego fartucha. Białego.
Przedszkole pamiętam tak dokładnie, jakbym była tam kilka dni temu. Pamiętam, gdzie stało radio zielonookie, pod którym zasiadała cała grupa i uczyła się potwornie nudnych i durnowatych piosenek, które zapodawała pani jakaś, głosem bardzo operowym.
Nikomu się to nie podobało, bo żaden maluch takiego śpiewania nie znał. W domu nie słyszał. W ogóle nie słyszał, telewizorów jeszcze nie było.A w radiu leciały ładne piosenki po polsku i dużo gadania. A w tych audycjach "po operowemu" to nawet słów nie można było zrozumieć. Niektórzy z nas zresztą mieli w domach jedynie kukuruźniki. To takie, bo ja wiem - głośniki na całe miasto od jednego nadawcy? Nie umiem tego określić. Ot, taki radiowęzeł lokalny. Bardziej węzeł niż radio, no.
Choć telewizja podobno powstała już w roku mojego urodzenia, do Sanoka zawitała dopiero dobrych kilka lat później. Mój tatuś calutki dzień instalował z panem Dziurzyńskim antenę.
Zbiegło się pół ulicy, żeby zobaczyć, jak w Czechosłowacji pada śnieg. Bo tylko tyle było widać.Antena odbierała jedynie program zza południowej granicy, co i tak nikomu nie przeszkadzało, śnieg wszędzie taki sam.
Do ichniego nadajnika było bliżej, a polska telewizja miała widocznie za krótkie kable?!. ;)
Nawet latem śnieżyło.
Kiedy nareszcie polska telewizja zawitała pod nasze sanockie dachy, wszystkie dzieciaki pędziły do domów na program "Violinki", w którym małe dziewczynki - nie pamiętam, czy chłopcy również - przecudnie śpiewały (li) i stamtąd się odgapiało najmodniejsze fryzury.
Pamiętam Ewę, która śpiewała "Różę wiatrów" i która potem została wielką śpiewaczką, ale wtedy śpiewała normalnym, dziecięcym głosem. Operowym widocznie dopiero w dorosłości. O! Ewa Małas-Godlewska (przepraszam, jeżeli nazwisko przekręciłam). Śpiewała tam też albo Basia, albo Marta, bądź obie siostry Martelińskie, później mi osobiście znane.
Ok, wychodzę z dygresji i wracam do przedszkola.
Kiedyś, nieźle znudzona, zapytałam Naszą Siostrę, dlaczego ta pani z radia śpiewa tak: lolololo...!
A Siostra Filomena odparła: ty też tak będziesz śpiewać, jak dorośniesz!
Oj, bardziej chyba nie mogła się pomylić! :)
Pamiętam jeszcze dokładnie, jak wyglądało przedszkolne podwórko, przez które przechodziło się do ubikacji. Za rączkę z kimś dorosłym, oczywiście. A wiecie, że pamiętam również dwie osoby? Basię Kwaśnicką, która dostała żółtaczkę i musiała jeść wszystko bez soli, więc całe przedszkole jej współczuło, że nawet nie może osolić jajecznicy.... Bez mała ćwierć wieku potem spotkałam ją w Krakowie, na słynnym Marszu Jamników stworzonym specjalnie dla Sławomira Mrożka (o czym niewielu już pamięta, choć tradycję podtrzymują), ale nazywała się już wtedy Pączyńska. Ciekawe, dlaczego nie używała obydwu nazwisk... Naturalnie była wtedy żoną śpiewaka.Operowego.
Jeszcze jedna osoba, którą z tamtych czasów pamiętam, przesłała mi niedawno pozdrowienia z USA, Baśka Wdowiak. Rozpoznałabym ją i w tej chwili.
No i pamiętam jeszcze przepiękną, słoneczną jadalnię z wieloma oknami (teraz podejrzewam, że musiała to być ogromna weranda), za którą zaraz był pokój zabaw...
I pamiętam, przy którym stoliku i na którym krzesełeczku siedziałam, kiedy podano sławne i niezapomniane do końca życia knedle ze śliwkami....
Siedziałam tyłem do radia, przodem do pokoju zabaw, gdzie już prawie wszyscy się bawili, a ja mełłam w ustach potworną masę knedlowo-śliwkową o smaku żelaza... Ten smak też pamiętam....Zdaje się, że w końcu zwymiotowałam, czym zwróciłam na siebie uwagę Siostry. Dotknęła mojego czoła, zmierzyła mi gorączkę, przerażona zadzwoniła do mamusi - tę gorączkę to miałam jakąś potwornie wysoką - żeby sobie Ewunię zabrała, bo "coś jej jest". I było. Tak zwany dur, czyli tyfus brzuszny.
Następne wspomnienie to już szpital w Lublinie (w Lublinie rodzice studiowali i widocznie były znajomości), oddział widocznie zakaźny, ponieważ odwiedzający mogli widzieć dzieci tylko przez szybę w drzwiach. W tym celu pielęgniarki pokazywały po jednym dziecku wtarganym na podsunięty pod drzwi stolik.
Raz odwiedziła mnie ciocia Ninka i wróciła do Sanoka przerażona, z doniesieniem, że to tyfus plamisty, bo miałam jakieś wykwity na twarzy, czym śmiertelnie przeraziła moich rodziców.. Przyjechała też do mnie babcia, nauczycielka z Bystrzejowic pod Lublinem i pokazał mi przez szybę prezent - najcudowniejszy, jaki mogłam dostać: słoik truskawek, ugniecionych z cukrem i śmietaną!
Chciała mi go podać, otworzywszy lekko drzwi, ale pielęgniarka ją pogoniła i obiecała mi, że dostanę prezent po odwiedzinach. Wszystkie dary rodzinne czekały na ławce na korytarzu.
Boże, jak ja marzyłam o tych truskawkach!!!!!
Chyba z tydzień! I nigdy ich nie dostałam, o co obwiniałam z wielkim żalem personel szpitala. Podejrzewałam ich, że przez pomyłkę uszczęśliwili moim słoikiem jakieś inne dziecko. A czy nie można było mi po prostu wytłumaczyć, że mam dietę i nie wolno? Można było. Ale nikt tego nie zrobił i musiałam pielęgnować w sobie ten żal aż do dorosłości :(
Nic to. Teraz wreszcie o skojarzeniach.
Kiedy zobaczę, usłyszę lub przeczytam o knedlach, zawsze czuję w ustach ten potworny smak żelaza i mam zamiar gdzieś uciec...
A właśnie pewna babska gazeta zaproponowała na Święta "przepyszne knedle z truskawkami i śmietaną"...
O, nie! Już nigdy tej gazety nie kupię! I nawet nie doczytam jej do końca, na pewno nic ciekawego tam nie ma... nie doczytałabym, nawet gdyby był tam wielki artykuł o mnie....
Wasza Au-torka Z Doskonałą Pamięcią Wsteczną
moja pamięć wsteczna mocno jest karłowata, zachowała niewiele szczegółów z dawnych lat :( za to tu i teraz melduję, ze obie książki przeczytałam i czekam na następne!! świetnie się czytają, bawią, wzruszają i wciągają, Rude dziś w nocy o 2:30 skończyłam, a zaczęłam wczoraj wieczorem - czyli jak to się mówi, za jednym przysiadem, bo się oderwać nie umiałam :) jutro niosę do pracy koleżance, już jej je zareklamowałam, bo warto :)
OdpowiedzUsuńJa nienawidze żadnych knedli i innych pyz, ale uwielbiam ten blog od pierwszego posta. Przeczytałam wszystkie od początku. Po nowym roku kupię książki Pani obowiązkowo. Anna B
OdpowiedzUsuńAnno B! To super! W takim razie biorę się do wykończenia "tej trzeciej" - właśnie dostałam motywację! :)
OdpowiedzUsuń