Żyją obok nas równolegle i wtedy nie jest tak źle. Da się wytrzymać w jako takiej „symbiozie”; zresztą wierzymy, że przebywają gdzieś tam daleko, za siedmioma… i nas nie dotyczą… a w naszych szkolnych czasach to aż za Wielką Wodą się czaiły…
Tworzymy z nimi jakby dwie proste równoległe, które kiedyś tam, w przyszłości dotkną się, spotkają… i kiedy zaczną na nas pasożytować, włażąc nam w umysł i ciało – jest gorzej…
Pamiętacie? Pierwsze potwory – lęki czaiły się pod naszymi łóżeczkami. Malutki człowiek pozostawiony sam w pokoju siedział w strachu olbrzymim pod kołderką, żeby „coś” nie wylazło i nie złapało za nóżkę! Dobrze, kiedy rodzice zostawiali światło, wtedy lęk był mniejszy, bo strach siedział sobie cichutko pod łóżkiem. Ale za nic na świecie nie można było wystawić spod kołdry żadnej kończyny! Odgryzłby jak nic! Po ciemku mógł również wypełznąć i rozleźć się w charakterze plazmy pulpiastej i bulwiastej po całym pokoju…! Brrrrr!
Inne strachy czaiły się w baśniach. Po takich baśniowych seansach, które powinny człowieczka uszczęśliwiać, bo to zawsze zło zostaje pokonane a dobro zwycięża i w zasadzie wszyscy powinni się cieszyć – nagle lęki jakieś się w dziecku zalęgały! Utopce straszyły po polsku, „andersenowce” i "grimmowce" w tłumaczeniach…
A nie wszyscy lubią się bać! Nie wszyscy lubią ten stan wewnętrznego paraliżu, kiedy nie można się ruszyć ani słowa wypowiedzieć. Ja nie cierpię! Spytajcie znajomych, czy jest ktoś, kto niczego się nie boi? Ja -jako stara harcerka, przyboczna drużynowej, która całą wczesną młodość spędziłam w dzikich Bieszczadach, także się boję . Nie głupiej żmii miedzianki , nie że wpadnę do latryny pełnej guana (harcerskiego) , albo że wilk mnie ugryzie w tyłek – może dlatego do latryn chodziłyśmy zawsze we dwie? I nie ciemności nocnej w dzikich górach. Boję się owszem – wysokości. Nawet na trzecim piętrze nikt nie byłby w stanie wypchnąć mnie na balkon! Za wysoko jest. Nie wyjdę również po zmroku na otwartą przestrzeń, a od kiedy wyrwano mi z rąk torebkę prawie pod samym domem, w środku miasta, nie zniosę niczyjej obecności za plecami. Boję się.
Dużo jest na świecie takich panikarzy, jak ja. A że podaż czyni popyt, więc oczywiście są i tacy, którzy uwielbiają ich straszyć, czerpiąc z tego sadystyczną przyjemność. Nie wspomnę nawet o mediach, gdzie wiadomością dnia najczęściej bywa coś w stylu: skąd się wziął trup w pustostanie i dlaczego tam, a nie gdzie indziej i że leżał tak, a nie inaczej… bo nie o takie strachy nam chodzi. Koniec dygresji.
Większość zwykłych ludzi, choć sama ulega lękom, straszy innych; może po to, żeby chwilowo samemu się nie bać? Nie pamiętać o własnych problemach, wyżywając się na słabszych? Ja nigdy nie zapomnę lekcji fizyki w nowohuckim LO, kiedy podczas przerwy przed wspomnianą lekcją wszyscy uczniowie popadali w histerię, jak jeden mąż. Ze strachu. Przed czym? Przed tym, że wejdzie Pani i jak zwykle dołoży. Wrzaśnie, obrazi, zdołuje, zmiesza z błotem. Niby nic takiego, a zostaje w człowieku na zawsze. Taka sytuacja. I zaczynamy dorosłe życie z plecaczkiem pełnym swoich osobistych, bliskich, choć wcale przez to nie bardziej oswojonych lęków – pasożytów.
Boimy się latać samolotami. Boimy się ciemności, jasności, ciasnych pomieszczeń, otwartych przestrzeni, ślimaków, pająków, żab czy nawet czegoś, co dla innych bywa drobiazgiem, niewartym najmniejszego zainteresowania.
Niektórzy z nas natomiast kochają nadmiar adrenaliny. Wspinają się, wciskają się do głębokich dziur w ziemi, uprawiają sporty ekstremalne. Bóg wie, co nie wymyślą, byle było jak najbardziej niebezpiecznie. Bo lubią się bać. Takie ryzyko zawodowe. O nich lękają się inni, bliscy. Zawsze i nieustannie.
Próbujemy sobie jakoś ze strachami dnia codziennego radzić. Różnie z tym bywa – jedni upijają się podczas lotu i niczego nie pamiętają, albo upiją się jeszcze przed podróżą – nie zostaną wpuszczeni na pokład i mają z głowy. Ale potem muszą odlecieć inną maszyną, więc nie dość, że się znowu boją, to jeszcze mają potwornego kaca.
To są właśnie te straszne strachy, które dopuszczamy do siebie jako nieodłącznych towarzyszy życia… ruchome schody, szybka jazda, winda… o, te już potrafią nam życie utrudnić. Najlepiej bać się czegoś innego, w zastępstwie gorszego lęku. Tylko czasem samo myślenie o lęku wywołuje lęk jeszcze gorszy…
Kiedyś miałam pracę. Dziwną, za to nieźle płatną. Otóż miałam być obecna w pewnej całodobowo czynnej restauracji przez osiem godzin i cały czas grać i śpiewać. Byle cichutko. Tak cichutko, żeby było słychać, jak spada piórko… Zastanawiałam się, dlaczego i po co ta „żywa muzyka”, której nie ma być słychać. Gdyby w kąciku kląskało sobie radyjko, opłata ZAiKS-owska na pewno byłaby mniejsza od mojej pensji…
Lokal znajdował się kilkanaście kilometrów od Krakowa, w stronę Łodzi.
„Grałam” tam od czternastej do dwudziestej drugiej, a komunikacja podmiejska kończyła pracę o dziewiętnastej. Dojechać do pracy mogłam bez problemu - choć jestem niezmotoryzowana, gorzej było z sobotami i niedzielami oraz z powrotami. Do wyboru był autostop lub taksówka. Taksówka z przyczyn finansowych odpadała.
W dzień „stopowiczów”- takich jak ja - było mnóstwo. Ale powroty po ciemku – oo, tu już zaczynał się kłopot. Wokół ciemno, jak… na szosie bez latarni, pobocza brak… Jakieś samochody przejeżdżały, czemu nie, niektóre zatrzymywały się i nawet chętnie mnie podwoziły. Podobno nie wyglądałam wtedy „na swoje lata”. Swoją drogą, patrząc z perspektywy czasu, wcale tych lat nie miałam tak dużo… I bądź tu człowieku mądry – bać się czy nie bać? Oto jest problem… Dojadę spokojnie, czy też znajdą mnie gdzieś w rowie przydrożnym w charakterze denatki? Kiedy się przejaśni, oczywiście.
Całą drogę siedziałam jak na szpilkach (pod tyłkiem, nie na nogach) i jak się teraz okazuje, zawsze dojeżdżałam. Niekiedy jednak wysiadałam na peryferiach Krakowa, całkowicie po drugiej stronie tych, gdzie mieszkałam. I czekaj tu człowieku w samotności na przystanku na jakiś litościwy nocny autobus, który przyjedzie albo nie. Rozkład jazdy służył tylko młodzieży i tylko do zrywania. I nie daj Boże, żeby ktoś zbliżył się do mnie samotnej na przystanku, przykładowo kilku łysych… choć nawet jeden by wystarczył…
Podróżowałam tak pielęgnując w środku siebie strachy, lęki i nerwice, aż wymyśliliśmy z kucharzem, że będzie wpuszczał mnie na noc do jednego z drewnianych magazynków, stojących z tyłu budynku. To były takie domki z desek – jeden służył jako magazyn żywności, a drugi wszystkiego innego. Jeszcze jesień, zimno nie jest, dam radę. Na podłodze. Zaopatrzyłam się tedy w bardzo ciepły śpiwór, z atestem na minus dwadzieścia stopni i po dwudziestej drugiej udałam się na spoczynek. Rozesłałam sobie śpiwór na dechach z prześwitami i próbowałam usnąć. Ale jak mam usnąć bez czytania???!!! Światło tam było, owszem, w charakterze żarówki pod sufitem, bardzo jasnej, a ja przecież miałam się ukrywać… I kto potem zgasiłby mi to światło?
Po długiej chwili leżenia w ciemności wzrok przyzwyczaił mi się troszkę i zaczęłam zauważać, co się działo w pobliżu mnie. Przez szpary w podłodze właziły sobie nieduże robaczki, żuczki małe, pilnowałam więc tylko, żeby któryś nie wlazł mi do śpiwora. Zbudziłam się , kiedy kucharz przyszedł po coś do magazynku i włączył żarówkę. Wtedy na sobie ujrzałam ogromnego pająka i natychmiast złapałam pion! Nie wrzasnęłam, bo cisza miała być…! A potem to już zaczęło świtać. Od podłogi ciągnęło dużo bardziej niż od pryczy w Bieszczadach, atestowany śpiwór musiał być produkcji chińskiej, zęby mi szczękały, siedziałam oparta o wór z czymś tam, żuczki coraz większe i coraz bardziej niesympatyczne po mnie łaziły, a ja nie mogłam stamtąd wyjść, byłam przecież zamknięta z zewnątrz na kłódkę!!! Cudem doczekałam poranka i cudem nie złapałam nawet kataru. Ale złapałam klaustrofobię.
Następnego dnia pomoc kuchenna od obierania ziemniaków oznajmiła, że znalazła dla mnie pokój przy rodzinie. Tanio i prawie naprzeciw lokalu, po drugiej stronie szosy. Biegiem udałam się jakieś sto metrów dalej do murowanego, jednopiętrowego domu. Otworzyła strasznie stara staruszka, wysuszona na wiór i nieśmiało uśmiechnięta. Sympatyczna ogromnie. Pokazała pokój na dole i spytała: da pani dwie stówy? Nie dam – odparłam. Stanęło na stówie. Staruszeczka była starsza ode mnie zaledwie trzy lata i piła codziennie. Co się dało. Od zawsze, od kiedy była barmanką w jednej z krakowskich knajp. Bardzo ucieszyła ją ta dodatkowa stówka.
Mój pokój był zwyczajny, trochę śmierdzący wilgocią, ale miał niezwyczajny balkon. Taki przez całą długość domu. Drzwiami balkonowymi można było przejść do innego pokoju, bez problemu otwierały się od zewnątrz. Możliwe było też przejście z innego pokoju do mojego, niestety. A babcia miała dwie małe wnuczki, które beztrosko pozostawiała pod jej opieką córka, mieszkająca na górze. Biedna babcia gotowała im zupki z byle czego, ponieważ córka nie przypuszczała, że gotuje się z czegoś, co należy najpierw kupić. Warzywnika pod domem nie było. Poza dbaniem o wnuczki, którym dzięki babci niczego nie brakowało, sterana życiem „babcia” codziennie, od samiutkiego rana, usiłowała znaleźć coś do picia lub coś, za co można to picie kupić. Widziałam na jej twarzy ten lęk nałogowca, że zabraknie, że tym razem nie będzie i że to dla niej będzie koniec świata. Więc często litosiernie kupowałam jej małpeczkę w sklepiku i często byłam jej zawartością częstowana… Kiedy byłam w pracy, wnuczki robiły kocioł w moich rzeczach, wcale się z tym nie kryjąc.
W ten sposób straciłam wszystkie kosmetyki… nie ukradły ich, absolutnie; wysypały i wyrysowały! A potem usiłowały spędzać ze mną każdą chwilę, przeszkadzając okropnie, bo były całkiem niewychowane i niewychowywane. Doszłam do wniosku, że to mieszkanie jednak mi nie służy – ani wnuczki ani ich babcia, jak nic popadnę w nałogi albo wścieklizny dostanę, więc gdy wracając wieczorem z pracy o mało nie dostałam zawału ze strachu, kiedy z ciemności śmignął koło mnie fiat 126P pełen pijanych łysych, podjęłam decyzję i wypowiedziałam pracę.Od tego czasu przynajmniej nie musiałam już się bać chociaż o jedną, bardzo dla mnie ważną rzecz: że stracę głos od tego śpiewania szeptem…
A mnie tam żadne utopce ani inne takie z bajek i baśnie nie straszyły. Choć wyobraźnię zawsze miałam i jeszcze posiadam, i wiedziałam jak taki utopiec wygląda. Mój nie wyglądał zbyt koszmarnie, choć taki zielonkawy był. Jedyny strach z dzieciństwa jaki pamiętam: leżałam w łóżeczku i niby miałam spać. W pokoju grało radio, a w tym radiu mówili coś o zimnej wojnie. I ja się tej zimnej wojny wtedy okropnie bałam. A te różne dziwne strachy na lachy, które w nas siedzą i skąd się biorą? Umarłabym natychmiast, gdybym się znalazła w pomieszczeniu, z którego nie mogę wyjść w dowolnym momencie. Kiedyś syn przyszedł po coś do mnie, gdy byłam u kóz. Wychodząc, odruchowo, zamknął drzwi na haczyk. Ten moment, gdy zechciałam otworzyć i zorientowałam się, ze jestem zamknięta - to był prawie zawał. A tam są 2 okna i moje zwierzaki.Nie ma pełzających żuczków ani innych robali. Nie wali gnojem. Jest w miarę ciepło. Czasem nawet sobie lubię tam posiedzieć i pogadać przez telefon. Ale nie przy zamkniętych od zewnątrz drzwiach... Dobrze, że są dość duże tzw. "gnojowe" drzwiczki..
OdpowiedzUsuńno widzisz... każdy ma swojego utopca, choć nie każdy zielony jest... :)
UsuńPająki, brrrrr. Ja w dzieciństwie miałam takiego "kolegę" co nazywał się Łyyyy. On się pojawiał, znaczy wyskakiwał jak tylko zamykałam oczy w łóżku. Mama mnie nawet do psychiatry zaprowadziła. lekarz nie pamiętam co powiedział, ale łykałam coś tam i Łyy poszło w cholerę.
OdpowiedzUsuńPS Czy mnie się wydaje, ale chyba był tu przez chwile wpis o lampce spadającej. Fajny był, czego go nie ma? Jowita
Tak, był. Pytanie proszę kierować do Redaktor. ona wie.
OdpowiedzUsuńok, bo wyjdę w końcu na jakąś heterę, tylko potem, bo nie mogę teraz się przelogować z mojego gmaila, na blogowego. Potem puszczę tę lampę
OdpowiedzUsuń