Moje dzieci przypomniały mi wczoraj pewną historię, ponieważ dawni znajomi zadzwonili do mnie po poradę: co mają zrobić, bo wykryli w mieszkaniu mysz. A ja się znam podobno - z dawnych , krakowskich czasów. Dzieci wtedy troszkę mnie jeszcze lubiły. Nie żeby od razu matki słuchały, lecz zdarzało się, że wysłuchały. Co wcale nie znaczy, że posłuchały...
Z jednym mysim wyjątkiem. W tej sprawie działaliśmy w trójkę - ramię w ramię.
Musiała nadchodzić ostra zima, ponieważ stworzeń różnych powprowadzało się do miasta mnóstwo. Rzecz działa się w Krakowie, blisko Plant. Dla niewtajemniczonych - to takie zielone miejsce, otaczające całe stare centrum miasta - Rynek Główny i najbliższe uliczki.
![]() |
fot: Wiesław Pułczyński, źródło: http://kliper25712.flog.pl/ |
W każdym razie Planty - dawniej Plantacye - powstały w latach dwudziestych dziewiętnastego wieku(!) jako ogród miejski obejmujący zielenią Stare Miasto - stworzony mniej więcej na linii starodawnych murów obronnych Krakowa.
A my mieszkaliśmy zaraz obok.
Mieszkanie w centrach miast bywa wspaniałe, niestety - trzeba się liczyć z pewnymi tego niedogodnościami. Na przykład w klatce schodowej naszej oficyny przemieszkiwały "dzikie" koty, wszystkie czarne, którym wynosiliśmy nieraz pudła z jakimiś szmatkami, żeby przeżyły, bo klatki były nieogrzewane. A kiedy rodziły się małe (też czarne), niejednokrotnie udawało mi się je poumieszczać u ludzi. Nawet przez telewizję, był taki wspaniały program Magdy Hejdy "Kundel bury i kocury". Po pewnym czasie występowały tam już kotki beze mnie, bo mogłoby wyjść na to, że ja specjalnie wyłapuję zwierzaki z ulic, żeby się w telewizji pokazywać! Nie powiedziałam bowiem, że zagubione pieski również jakoś do mnie lgnęły.
A o ogrzewaniu mieszkań nawet nie wspomnę. Nasze mieszkanie było brzydkie, głupie i nielubiane. W każdym razie przeze mnie. I to nie tylko z powodu tegoż mieszkania wyglądu.
Któregoś dnia - właściwie nocy, wróciłam z pracy śpiewanej, otworzyłam drzwi do mieszkania i zaświeciłam światło w łazience. A tam, na białej desce sedesu siedział sobie dorodny szczur, mokry jeszcze po wyjściu z rury kanalizacyjnej. Popatrzył na mnie obojętnie, zrobił w tył zwrot i wykonał pięknego nura z powrotem w kibelne pionowe czeluście.
Nie bardzo rozumiałam, skąd nagle wzięły się obok mnie dzieci. Twierdziły, że się potwornie rozdarłam. Ale ja nie wierzyłam, przecież sama nic nie słyszałam...? Za to one nie chciały uwierzyć w wizytę nocnego gościa .Ale dlaczego, po jaką cholerę i w jakim celu miałabym wymyślać mokrego szczura na drugim piętrze?!
Od tej pory korzystanie z przybytku stało się lekko nerwicowate. Przemyśliwałam, czym i jak mogłabym zatkać kibelny wylot, żeby potwór nie potrafił się ponownie wydostać. Szczególnie w momencie, gdy ktoś będzie z łazienki korzystał... tyle wymyśliłam, że im gęstszą kratkę bym założyła, tym bardziej zatykałabym sedes od góry...
Po rozmowach z sąsiadami okazało się, że ów szczur był stałym mieszkańcem naszej kamienicy i nawiedzał wszystkie łazienki po kolei. I zawsze był szybszy od lokatora... co się z nim stało, nie wiem. Nie dopytywałam zresztą, choć gdzieś mi przemknęło koło ucha, że komuś wlazł pod łóżko, a to już nie jest wybryk niekaralny...Tym bardziej nie dopytywałam.
Co to ja chciałam...
A! O myszkach!
Wszyscy zapewne się domyślą, że w obliczu tak strasznych przeżyć, poranne ślady maleńkich stópek na pozostawionej na kuchence patelni, to był mały pikuś. Myszki - sympatyczne stworzenia, pewnie im zimno na dworze i szukają sobie biedactwa cieplejszych miejsc... No tak, ale NIE U NAS!!!!! ZAKAZ BĘDZIE!!!!
Domyślny mysi otwór pod rurą od zlewu został zagipsowany, a my udaliśmy się na kilka dni do babci.
Oto, co ukazało się naszym oczom po powrocie:
z lodówki, na której leżała deska i nóż do krojenia chleba zrzucony był nóż, a na podłodze leżała myszka z odciętą głową, która w ten okrutny sposób popełniła samobójstwo! Zgroza nas ogarnęła i żal...
Jakiś czas później wzięłam do ręki starą karafkę przyozdabiającą wierzch kuchennego kredensu. W środku tkwiło zasuszone truchełko....
Nikt nikomu nie będzie życzył takiej śmierci! Toż szczura bym żywego wyniosła (pod warunkiem, że dobrowolnie wlazłby do worka), a co dopiero tak strasznie krzywdzić malutkie myszki...!
Nie pamiętam już teraz, skąd wzięłam pomysł na pułapkę, wiem tylko, że sama tego nie wymyśliłam. Najprawdopodobniej z książki Adama Słodowego "Zrób to sam", wszak internetu jeszcze (u nas) nie było.
Pułapka wygląda tak: bierze się pojemnik - w naszym wypadku obiadową menażkę, żeby pojemnik był garnkiem szerszym, a nie wąskim. I nie za lekkim. Następnie przygotowuje się tekturkę lub coś innego (byle sztywnego) na spód. Następnie potrzebny jest okrągły patyczek (w tym wypadku zastępowały go kredki). Trudności zaczynają się teraz: należy przyciąć go na taką długość - tu: wysokość - żeby pomiędzy odwróconą menażką a tekturką pozostało tyle przestrzeni, aby myszka mogła tam wejść. Żeby weszła, musi zostać zachęcona kawałkiem chlebka, bo serka myszki nie jedzą, wbrew powszechnemu mniemaniu. Patyczek musi być ustawiony tak, żeby utrzymać opartą na nim menażkę - jak grzybek - i przewrócić się dopiero, kiedy myszka go potrąci. No i jasne, że myszka ma pozostać uwięziona w środku. Może się tym chlebkiem posilić, zanim zostanie wyniesiona na podwórko. Po to właśnie ta tekturka. Łapie się ją od dołu, przyciskając do menażki z myszką i wynosi.
Specjalistą od ustawiania kredek tak, aby menażka utrzymała równowagę, stał się mój syn. Od wynoszenia - ja.
Dużo tego nałapaliśmy, aż doszliśmy do wniosku, że te myszki trzeba wypuszczać troszkę dalej, bo istnieje uzasadnione podejrzenie, że mogą sobie wracać po jedzonko... i my tak w kółko....
A właśnie wczoraj doniesiono mi ze stolicy, że u znajomych jest myszka! Malutka, brązowa, pewnie polna. I będzie stawianie pułapek według mojej instrukcji!A ja bardzo się cieszę, no, wiecie z czego... Oj, będzie... będzie...zabawa...
Wasza Au-torka
PS
A tu jeszcze ciekawostka...
Pani Ewo, ja bym już chyba na tej ubikacji nie usiadła :)
OdpowiedzUsuńo rane, też bym miała problem z kibelkiem później, szczury respekt we mnie budzą ;) szkoda mi tych białych na Plantach, jak zwykle człowiek zawinił, a zwierzęta cierpią!
OdpowiedzUsuń...o tych białych to wiadomość ubiegłoroczna - mam nadzieję, że większość ocalała; one i tak miały szczęście, że choć przez chwilkę zażyły wolności - wiemy przecież, do czego były hodowane...
OdpowiedzUsuńNatomiast co do sedesu - cyrkowcami nie jesteśmy... :)
Uwielbiam lekkośc Twojego pióra. Tak łatwo i z przyjemnościa sie czyta.
OdpowiedzUsuń