czwartek, 25 lutego 2016

ewagogolewskadomagala.pl

 Najmilsi - to jest link do mojego nowego bloga który teraz będzie głównym. Kto zna i czytał blog "po myślniku", ten zna moją historię. A kto przypadkiem i niechcący znajdzie się na nowych stronach, być może (mam nadzieję) zainteresuje się poprzednimi wpisami.
 Moje życie będzie już teraz inne, po odejściu mojego  św.p. Bratka Romana...
 Zaczynam, niestety, od KRONIK SZPITALNYCH. Ale wczoraj wypuszczono mnie z lecznicy i nakazano leczyć żółtaczkę w domu. Niezakaźną - szczęśliwie.  Za to  szczegółowe badania oznajmiły, że moje czterokrotne szczepienia żółtaczkowe przedoperacyjne (kiedyś tam), oczekiwanej odporności mi nie dały. Ani odrobiny...
 Będę znów opisywać różne ciekawe historie, które gdzieś po drodze podpatrzę, albo które przypomną mi się z przeszłości, a będą warte zapisania :) Mieszkam wszak teraz ledwie kawałeczek od Sanoka, gdzie się wychowałam i już zdążyłam kilka przyjaźni odnowić.

 Wiecie - bo niektórzy jeszcze żyjemy!
 Mój nowy "dom z ogrodem" jeszcze nie jest do końca wyremontowany więc będzie co opisywać, oj, będzie!
 A jeżeli to Was znudzi - ileż w końcu można remontować jeden nieduży dom????!!!! (oj, można, można... w moim przypadku już siedem miesięcy! :) to postaram się, choć będzie mnie to dużo wysiłku kosztowało,wtrącić jakiś rewelacyjny przepis kulinarny, obiecuję!
 Za to niewątpliwie będzie to przepis na jakieś takie specjalne danie, które nie wymaga specjalnego przygotowywania, ponieważ nie cierpię gotować! W dodatku sama mam teraz zachować restrykcyjną dietę, więc może to się okazać lekkim samobiczowaniem, albo co...
 Cóż, ale dla Was wszystko! Tylko o modzie nie będę nigdy pisać, bo osobiście traktuje ją nieco abnegacko (co nie znaczy, bynajmniej, że brudna chodzę). Chociaż w Brzozowie kilkakrotnie zwrócono na mnie uwagę i nie sądzę, aby było to ze względu na moją powalającą urodę, a raczej kapelusz... jeden z wielu, które posiadam...
 Mam więc nadzieję, że nie będziemy się razem nudzić, tak jak nie nudziliśmy się dotychczas...
No i cóż... pewnie będę musiała spełnić daną niektórym obietnicę i napisać następną książkę...
Tylko zaraz, za chwilkę, niech lekko okrzepnę... :)
Jeszcze raz witam Was na moim nowym blogu. Dobrego dnia, tygodnia i całej reszty życia, ile tam komu zostało, życzę najserdeczniej.

Wasza Powrócona (Nawrócona czy jak?!) Pisarka ;)

niedziela, 21 lutego 2016

Następuje właśnie nowy etap w moim życiu... już bez mojego Bratka. Zbieram się i zbieram, ile tylko mam sił. Ale nie mam ich zbyt dużo... Po powrocie z Krakowa do mojego - już tylko mojego - "domu z ogrodem" nie wiedziałam, co z sobą zrobić, więc z tego wszystkiego wzięłam i zżółkłam... Teraz leżę sobie w szpitalu,gdzie szukają przyczyny mojej zmiany rasy. Przy okazji jestem dokarmiana dietetycznie, tylko zbyt dużo mam czasu na rozmyślanie. A tym razem myślenie mi szkodzi...
Postanowiłam kontynuować mój blog, chociaż teraz na pewno będzie już trochę inny... Niedługo start, zapraszam... będzie link.

środa, 2 września 2015

O blogowaniu i urlopie...

Drodzy moi - ten blog już zostanie zakończony.
 Urlop mi się przedłuża, sens pisania gdzieś zaginął - podczas przeprowadzki - i nie mogę go odnaleźć, ktoś mi zarzuca odczucia mnie nieznane  (a może to po prostu różnica wieku?), no i poczucie humoru - o ile je kiedykolwiek miałam - poszło sobie.
Zbyt dużo się ostatnio zdarzyło w moim życiu rzeczy ostatecznych, które zmieniają cały mój "życiopogląd".
Więc niby o czym miałabym teraz pisać?
 Naprawdę, nie ma tematów. A te, które chciałabym (jednak!) poruszyć, są zbyt osobiste oraz dotyczą osób mi bliskich. Nie jestem upoważniona do ich rozpowszechniania. A
do pisania o polityce nikt nie potrafiłby mnie zmusić. O miłości także.
Książki następnej również już nie napiszę, ponieważ straciłam motywację.

"Za to" mamy z Bratkiem nasz wymarzony dom z ogrodem. A za jaką cenę????!!!!
Tego Wam nie powiem...

Wasza Au...

środa, 15 lipca 2015

O urlopie

Niniejszym ogłaszam urlop bezpłatny... kiedy (jeżeli) się skończy, zawiadomię. Miłych wakacji!




środa, 8 lipca 2015

niedziela, 28 czerwca 2015

O bywaniu i dojazdach...

Oj dawno, dawno mnie tu nie było! I co? I nic.
Jedna osoba zauważyła i zapytała. Druga wiedziała dlaczego, więc nie musiała pytać. Wniosek?
Wniosek każdy sam sobie wysnuwa. Proszę uprzejmie.
Nie miałam nic do powiedzenia, to nie mówiłam. Nie pisałam również. Z domu prawie się nie ruszam, słońce świeci albo deszcz pada, wiatru w zasadzie nie ma. No przecież o pogodzie nie będę się wypowiadać!!!!

Czy komuś mnie brakowało? Nie sądzę.
A mnie coraz bardziej dokucza brak w pobliżu pewnych instytucji, które bywają mi potrzebne dosyć rzadko, ale z doskoku. Powinny być dostępne z doskoku. Ale nie są. Po to, żeby coś załatwić, muszę jechać. Pociągiem, znajomym autem, zaprzyjaźnioną taksówką. Muszę lub nie muszę. Różnie.
Ostatnio musiałam i pojechałam do Elbląga (z Pucka), co zajęło mi calutki dzień, a powrót składał się z samych przesiadek, chwilami przedzielanych jazdą. To pociągiem, to kolejką (podobno się różnią, choć nie bardzo łapię, czym), to autobusem, a to znowu busem...
Cóż, do wieczora udało mi się do domu dotrzeć. Mogłam zwolnić Monikę, która siedziała z moim Bratkiem.Uffff....
 Podróż poranna nie stanowiła problemu - wsiadłam do pociągu pospiesznego do Olsztyna i po drodze był Elbląg. No to wysiadłam. Skoro był...
 A chciałam Wam powiedzieć, że tylko tam, w Szpitalu Wojskowym w Elblągu jest możliwość wykonania rezonansu magnetycznego całego człowieka - choć tylko prywatnie, co znaczy za pieniądze. W każdym razie na tej "dalekiej północy' tylko tam.
O świcie udałam się tedy na dworzec kolejowy, gdzie kupiłam sobie bilet z Gdyni do Elbląga. Och tak, do Gdyni należało jechać busem, więc jednak: przesiadka! Ale bilet kupiłam sobie w Pucku, ponieważ była taka możliwość. Pani kasjerka spytała, czy mam zniżkę, powiedziałam, że tylko emerycką (ha ha), dostałam bilet i odjechałam busem wzdłuż morskiego brzegu.
W Gdyni okazało się, że mam bilet z miejscówką i znalazłam się w bardzo dziwnym przedziale, dla osób "mających trudności z poruszaniem się" czy jakoś tak. Mój najstarszy wnuczek mawiał "jakoś takoś". Właśnie.
W przedziale siedziało nas dwoje.
Po jakimś czasie przyszedł Pan Konduktor, obejrzał dokładnie bilet mojego współpodróżnika, obejrzał oryginał jego przydziału do pierwszej grupy inwalidzkiej (musi być oryginał! Dla mojego Bratka też wożę oryginał sprzed pięćdziesięciu paru lat, wyświechtany jak papier toaletowy, ale kopia się nie liczy, niestety...), obejrzał samego obywatela, a potem wziął do ręki mój bilet. I obejrzał mnie. Minę jakąś taką dziwną zrobił i zadał mi straszliwie głupie pytanie, a mianowicie, czy mam dowód osobisty. Mam, oczywiście - odpowiedziałam zdziwiona. Ale przy sobie? - zapytał. Pewnie, że przy sobie, zawsze noszę, a dlaczego? - odrzekłam.
Odpowiedział, że potrzebny do biletu. Moje zdziwienie uniosło się pod sufit: A po co????!!!! Dowód do biletu????!!!! Mam pokazać????
Popatrzył na mnie nieco dziwnie, trochę jak na wariatkę.... i poszedł sobie.
Popatrzyłam na ten mój bilet, zwyczajny był, miejsce miał zaznaczone akurat to, na którym siedziałam, tani też był - co mnie wcale nie zdziwiło, bo drogie to mają być taksówki, a nie pociągi. Przedyskutowałam sprawę ze współpasażerem i jak nic obydwoje doszliśmy do wniosku, że bilet jest zniżkowy. Ale dlaczego konduktor życzył sobie dowód, a nie na przykład legitymację jakąś? Która uprawnia?
- A nie kupowała pani zniżkowego przypadkiem? - zapytał wreszcie współ.
- Nie, zażartowałam tylko, że chcę emerycki - roześmiałam się.
A pan współ na to
- AAAAA!!!!
- Co AAAAA!???? - na to ja.
- Przepisy są nowe, teraz emeryci mają zniżki, o!
- Coś podobnego, wreszcie i ja coś mam...Ale nadal nie rozumiem, po co mu ten dowód...
- A pani jest już emerytką? - teraz pan się zdziwił.
- Jestem, od dobrych trzech lat...
- ...no to pani absolutnie na to nie wygląda!!!!!
Naprawdę tak powiedział!!!!!! Widocznie konduktorowi też nie wyglądałam?!!!!
Miło było, owszem.
 Dziadziuś wysiadł, a ja sobie  doszłam do wniosku, że warto było zainwestować w pewną rzecz, która pozwoliła mi (ba, wręcz nakazała) schudnąć piętnaście kilo...Oj, warto...! :)

Stałam się bardziej mobilna i sprawniejsza, niemniej jako osoba niezmotoryzowana nie dojdę i tak piechotą nie tylko do Elbląga, ale i nawet do Wejherowa - bo coś słyszałam, że nam chcą szpitale połączyć... ale nie tak, żeby oddział z Wejherowa przybył do nas, tylko odwrotnie planują...
Więc w ramach osobistego buntu nie zgłosiłam się do ostatniej kontroli. Mogę się tak buntować i nie jest to żadna nieodpowiedzialność z mojej strony, bowiem wyniki rezonansu powiedziały, że jestem OK! :)
Wasza Au.


poniedziałek, 18 maja 2015

O zawalonych schodach...

Niedawno w Krakowie, w wysiedlonej i przeznaczonej do remontu kamienicy, zawaliły się schody. Nie wiadomo, dlaczego i kto zezwolił na otwarcie tam aż trzech dyskotek. Sprawa przycichła po jakimś czasie.

A oto moja, całkiem wymyślona wersja tego wydarzenia... :) 
W sąsiedniej kamieniczce umieściłam malutką kawiarenkę, na wzór Fafika (kto pamięta?).



 Bandzior o ksywce Fabio stanął przed szklanymi drzwiami małej kawiarenki przy ulicy Wielopole. Przeczytał  dokładnie wywieszkę, od której do której, w niedziele również i z obrzydzeniem wytarł sobie kurtkę na ramieniu jednorazową chusteczką. Pieprzone ptaki sraki – pomyślał. Chętnie wystrzelałby je wszystkie, te wrzeszczące gawrony na Plantach. Ale po pierwsze:  tak pojedynczo to mógłby sobie strzelać i strzelać, trafiłby kilka, a reszta by uciekła. Po drugie: jego misja miała być dyskretna i tajna, więc strzelaniem z broni automatycznej typu  vz. 61skorpion - po gałęziach, niewątpliwie zapewniłby przechodniom niezłą atrakcję. A ptaki-sraki i tak na pewno niedługo wróciłyby na drzewa. Podobno na szczęście  - prychnął. Jemu szczęścia własnego wystarczy. Zapamiętał sobie, żeby więcej tamtędy nie chodzić. Woli przelecieć całe planty dookoła, niż dać się znowu… Westchnął chrapliwie, ponieważ był mocno napakowanym, niskim facetem i rozbudowane ramiona nie chciały mu się ułożyć równo po bokach klaty. Takie noszenie ich  pod kątem trochę go męczyło. W dodatku broń uwierała go w krzyże, bo wzorem swoich filmowych idoli wepchnął ją sobie z tyłu, za pasek spodni. Paska jako takiego nie posiadał, miał na sobie dżinsy, które za cholerę nie chciały tej broni utrzymać w jednym miejscu. Wiecznie się przesuwała w dół. Dobrze, że ubrał ciasne elastyczne bokserki, zapobiegające obsunięciu się giwery. Pistolecik był niewielki - choć strzelający seriami - więc powinien grzecznie sobie za tym hipotetycznym paskiem siedzieć. Fabio bardzo go lubił, a nawet kochał jak najcudniejszą zabawkę i dlatego nosił przy sobie – trzeba czy nie trzeba. Teraz w zasadzie nie było to konieczne, ponieważ dostał zlecenie wywiadowcze. Dostał je od dawnego kumpla z siłowni, gdzie przez lata obok siebie ćwiczyli mięśnie. Pracował dla niego już koło pięciu lat! Gość robił w porwaniach i wymuszaniu okupów, o czym wiedziało niewielu, ale wielu się domyślało. Fabio sam się do niego te pięć lat temu zgłosił, ponieważ życzył sobie zarabiać jak najwięcej kasy w jak najkrótszym czasie i uważał, że fach ma w ręku. Zleceniodawca miał kontakty, podobnież był niezweryfikowanym milicjantem a może nawet pracownikiem dawnej Służby Bezpieczeństwa. Fabio w to nie wnikał, ważne było, że za dobrą pracę dostawał dobrą płacę. Referencje miał bardzo dobre, te z poprawczaka. Oprócz tego parę niewykrytych przestępstw, którymi się przyszłemu pracodawcy pochwalił. Dotychczas „współpracowali” przy kilkunastu sprawach, a całkiem ostatnio porwali córkę pewnego niebiednego przedsiębiorcy, zainkasowali okup i dziewczyna w miarę cała i zdrowa wróciła do domu. Trochę tylko przestraszona, bo przez tydzień siedziała w lesie, w starym bunkrze, nieco tylko przystosowanym do mieszkania. Znaczy do zamykania. Nawet nikt nie musiał jej pilnować, bo i tak nie miała szans na ucieczkę. Na swoje i córki szczęście tatuś policji nie zawiadomił, tylko grzecznie przyniósł kasę w zębach. Gdyby zawiadomił, pierwszy oczywiście dowiedziałby się o tym Szef. O tym, że jego Szef miał na sumieniu dużo gorsze grzechy, Fabio nie życzył sobie wiedzieć.  Marzył o wielkiej sławie najlepszego killera w okolicy, a z drugiej strony nie wolno mu było się zdekonspirować . Szef, najważniejszy gość na świecie, jego idol, jego guru niemalże! 
Fabio nie rozstawał się prawie ze swoim najdroższym skorpionem i czasami go używał. No, do straszenia. Ale gdyby… Jako absolwent poprawczaka znał życie od najgorszej strony i taka rzecz jak sumienie niespecjalnie istniała w jego ubogim słowniku. A poprawczak zaliczył za udział w zbiorowym gwałcie. Oj tam, zaraz zbiorowym. Trzech ich raptem było, on najmłodszy. Nic w zasadzie takiego lasce nie zrobili, sama się wyrwała z rykiem i zakrwawiona, prawie goła wyskoczyła na szosę. Na szczęście nic akurat nie jechało, więc  Fabio pierwszy ją dogonił i w rozpędzie pchnął w plecy. Poleciała na twarz i już tak została. Od tego czasu Fabio wiedział, jak łatwo jest zabić człowieka i jak łatwo się z tego wywinąć. Pozostałą edukację odebrał ze szczegółami w zamkniętym ośrodku dla młodzieży do lat dwudziestu jeden.
Przeczytawszy dokładnie tabliczkę na drzwiach, wszedł do lokalu i znalazł się w ciemnym, niedużym pomieszczeniu. W pierwszym momencie niczego nie zauważył, po wejściu z jasnej ulicy, gdzie kwietniowe słońce dawało mocno po oczach - udając, że idzie wiosna. Wydawało mu się, że widzi tylko ciemność. Postał w miejscu i powoli jego wzrok wyławiał z wnętrza nieruchome obrazki: nieduży bar ze śmiesznym ekspresem, drewniane, oszklone maleńkie półki z alkoholem, kilka malutkich stolików i krzesełek trójkątnych – chyba dla przedszkolaków – pomyślał. W dodatku krzesła  siedziska miały uplecione ze sznurka…
Zauważył faceta za barem, który zapytał z uśmiechem
- Kawusia dla pana?
- Kawusia, może być – odparł.
- Coś jeszcze? – Drążył barman.
Co się tak czepił! Jak nie zamówię, to jeszcze mnie zapamięta, niby że skąpy jestem! Rozejrzał się – kilka osób obecnych przy stolikach coś tam jadło i popijało. Pomyślał i przypomniał sobie.
- Martini poproszę. No, z kostką lodu i … i… plasterkiem cytryny – powiedział na luzie.
- Oczywiście, już się robi! – odpowiedział chudy barman i wskazał mu wolny stoliczek. Fabio spróbował usiąść na sznurkowym stołku, zmieściło mu się pół pośladka, więc udał, że siedzi wygodnie i przybrał zblazowaną minę, choć najpierw musiał syknąć, bo giwera ugryzła go w drugi półdupek. Przyrzekł sobie, że na drugi raz bez kabury się nie ruszy! Będzie udawał, że jest taki gruby i już. Dostał kawusię w maleńkiej filiżance, dostał coś w wysokim kieliszku z parasolką i już chciał zareklamować, że żadnej parasolki nie zamawiał. Lecz przypomniał sobie w porę, że ma się nie rzucać w oczy.
Siedział tak połową człowieka, siorbiąc Martini, w czym uporczywie przeszkadzała mu parasolka, pakując się do oka za każdym razem, kiedy unosił kielich. Wreszcie wyjął ją i wrzucił pod stolik, kiedy nikt nie widział. Kawę wypił jednym łykiem, nie będzie się pierniczył z naparstkiem.
W tak niewygodnej pozycji zaczął rozmyślać.
Zleceniodawca kazał mu dokładnie zbadać sytuację. Kto i gdzie sypia w domu, jakie są wejścia i wyjścia, którędy można uciekać w razie czego i jeśli ktoś mu przeszkodzi, ma zlikwidować. Tylko dyskretnie. Ale najlepiej nie teraz, akcja musi być dobrze przygotowana, Pojedzie kilka osób, najlepiej w nocy, a on, Fabio, ma zrobić rekonesans. Co zrobić? - Nie zrozumiał. – Sprawdzić wszystko! Kto kiedy wychodzi, którędy i po co, obadać cały dom i w ogóle. Kasa będzie dopiero po udanej akcji. Może nawet premia, jak zasłuży.
Napakowany Fabio siedział i zastanawiał się, co zrobić. Popytać barmana nie może, bo to się wyda podejrzane. Znowu westchnął chrapliwie ściągając na siebie spojrzenia wszystkich bez wyjątku gości, więc podniósł się i udał do toalety. Znowu dla karłów! – Pomyślał. Ale pisuar mu się spodobał, nigdy jeszcze takiego nie widział. Odwrócił się i od razu przestraszył, bo pisuar jakby ożył, zahuczał i sam spuścił wodę! Zieloną! O, ja cię! Podszedł jeszcze raz, z pisuaru zapachniało fiołkami, ale woda nie poleciała, mimo że nawet zajrzał do środka. Chciał ponownie nasikać, ale przypomniał sobie, że nie po to został tutaj przysłany, zresztą akurat mu się nie chce. Odwrócił się, zrobił krok ku wyjściu i woda znowu poleciała. Pokręcił głową z podziwem, rozejrzał się i wyszedł.
Wyszedł również z lokalu, po zapłaceniu należności, naturalnie. Wczesnowiosenne słońce znowu go oślepiło, ale wcale nie grzało. Nadal było zimno, zwały czarnego śniegu nie dawały miejsca chodnikowi. Okręcił się swoją obszerną kurtką i oko mu padło na sąsiednią kamienicę, kolorowo zachęcającą do wejścia. Automaty, dyskoteki i inne atrakcje. Pomyślał, że to może być ważne dla sprawy. W końcu zleceniodawca kazał mu sprawdzić wszystko. Wszystko!
Przy automatach Fabio spędził kilka godzin, donosząc sobie tylko piwo. Nawet nie zauważył, że zaczęła się już dyskoteka. Dopiero huk głośnika prosto w ucho uświadomił mu, co się dzieje. Był już lekko pijany, przegrał prawie wszystkie pieniądze, broń uwierała go w tylną miednicę, poszedł więc potańczyć. Zmęczony okropnie przysiadł na cudzym krześle i przespał się chwilkę. Kiedy się obudził, przypomniał sobie, po co tam jest! Miał przygotować akcję, miał zarobić! Wstał ociężale kierując się w stronę wyjścia. Lecz jakoś tego wyjścia znaleźć nie umiał. Ciemno było, okna zasłonięte, tylko te cholerne kolorowe migacze! Zauważył drzwi - jedynie dzięki temu, ze właśnie weszła nimi liczna grupka gości. Poszedł tam i znalazł się na schodach. A właściwie na ostatnim podeście, skąd do góry już schodów nie było. Wydedukował więc, że powinien udać się w dół. Schody lekko zachwiały się pod jego ciężarem, ale nie zwrócił na to uwagi i twardo pchał się na dół. Parł jak czołg i nie zauważył, że za nim cichutko skrada się jakiś wysoki mężczyzna…
Fabio  zauważył, że z tym schodzeniem troszkę przesadził, kiedy znalazł się w piwnicy. Poznał to po niepomalowanych cegłach i śmietnisku pod nogami, bo z niezasłoniętego malutkiego okienka sączyło się z zewnątrz jakieś światło. Całkiem nie o to mu chodziło, żeby zwiedzać piwnice, więc odwrócił się i o mało się nie zderzył z wysokim gościem. Wypity alkohol i zmęczenie spowolniły nieco jego spostrzegawczość i myślenie i początkowo się przestraszył. Wrzasnął wobec tego
- Co jest, gościu!?
- Nic nic, propozycję tylko mam… jeżeli masz pieniążki…
Facet był młody, chudy i nawet w panującym półmroku Fabio zobaczył w jego oczach narkotyczny głód. Znał to, znał bardzo dobrze.
- Spadaj, bracie, nie daję kasy żebrakom! – wkurzył się.
- A… ale… ja nie żebrzę… przysługę ci chciałem… - nie dokończył, bo wściekły Fabio wygrzebał właśnie spod paska, a ściślej z  obcisłych, elastycznych bokserek swój pistolet i wycelował w niego.
Człowiek chciał uciekać, odwrócił się, ale Fabio, który w poprawczaku znienawidził homoseksualistów nie wytrzymał i jedną ręką, nie celując, puścił za nim serię. Facet padł na ziemię, maksymalnie wściekły Fabio walnął jeszcze seryjkę po piwnicznym suficie i w tym momencie stało się…





wtorek, 12 maja 2015

O Klubie "Pod Jaszczurami", z okazji nowego jubileuszu...

Przed laty, przed bardzo wielu laty,  kiedy imprezy w klubie  Pod Jaszczurami kończyły się prawie nad ranem, a autobusy nocne spod dworca jeździły albo nie,  na taksówki czekało się na postojach po obu stronach największego rynku w Europie. W bardzo długich kolejkach. I te kolejki dosyć często spotykały się na końcu jednej i początku drugiej, bo postoje były po obu stronach rynku, naprzeciwko siebie… A naprzeciw Jaszczurów mieściła się słynna "Piwnica pod Baranami", gdzie imprezy kończyły się o podobnej porze...
Taksówki naturalnie były, ale schowane w wąskich, bocznych uliczkach, dyżurując pod  dwiema istniejącymi wtedy nocnymi restauracjami. Czekały godzinami, a płacono im ryczałtem, to znaczy bez licznika. A kiedy już się wyczekały i doczekały, odwoziły swoje ekskluzywne klientki z aktualnym połowem do nieistniejących wówczas domów rozpusty. No, pokojów hotelowych. Również ryczałtowych.
 Nikomu na Rynku ten brak taksówek jednak nie przeszkadzał, bo nie taksówkami się do domów wracało. Wiadomo było, że wszyscy w końcu odjadą i zostaną podrzuceni pod samo niemalże mieszkanie, gdziekolwiek - byle w Krakowie - ono się znajdowało… Nową Hutę również zaliczano do Krakowa, tyle że czekać należało nieco dłużej. I kiedy wydawało się, że Największy Rynek W Europie nie zmieści już ani jednego dodatkowego osobnika,  zjawiał się transport! W postaci przepięknych, olbrzymich, sikających wszędzie wodą - najlepiej po ludziach -  miejskich polewaczek! Kierowcy ładowali do szoferek gości – ilu się zmieści, i rozwozili … i jasne, że zarabiali na tym drugie, czasami trzecie, a niekiedy i czwarte pensje… myjąc przy okazji krawędzie jezdni i kawałki chodników w tych jedynie rejonach, do których zostawali wynajęci.Prywatnie, znaczy.

Po polewaczkach zjawiały się radiowozy, bynajmniej nie w celu aresztowania oczekujących, czy nawet wylegitymowania ich, ale aby popodrzucać do domów prawdziwych artystów…! Piwnicznych - już sławnych i tych Jaszczurowych, potencjalnie słynnych w niedalekiej przyszłości. Radiowozy nie zarabiały, miały za to wolny wstęp na imprezy i satysfakcję z osobistych znajomości artystycznych… I tak kolegowali się z ukrytymi (poniekąd) pracującymi w Klubie.
Najbardziej milicjanci lubili odwozić pewną striptizerkę, Luizę. Luiza była znana z "luźnego" charakteru (i nie mam tu na myśli niczego nagannego), rzadkiej, choć trudnej urody, całkowitego braku wstydu i tego, że podczas swoich występów tańczyła głównie "walcem". Przypisywano jej powiedzenie: grajcie, co chcecie - tańczę walca. Często bywała w Jaszczurach - dlatego o niej wspominam...
Najwięcej osób odwiedzało klub we wtorki. Odbywały się tam wtedy jam-sessions, które niejednokrotnie kończyły się wspaniałym wspólnym muzykowaniem jazzmanów; w składach, o jakich nikomu się nie śniło...
Oczywiście nie ma nagrań, chyba że ktoś robił to hobbystycznie...Ma ktoś może????!!!!
Starałam się bywać w klubie jak najczęściej, choć nie w każdą wtorkową noc to się udawało. I słuchać, słuchać, słuchać... Podawano wtedy do picia "drinki" czyli wódkę z colą, które niebywale szkodziły na ciele i umyśle. Do jedzenia natomiast była z reguły kiełbasa na gorąco, która nie szkodziła nikomu na niczym. Była bardzo smaczna!
Po długim czasie, kiedy zlikwidowano na Rynku Głównym ruch kołowy, postój taxi przeniesiono na Mały Rynek. "Jamy" odbywały się nadal co wtorek, kolejki czekały godzinami... i właśnie tam zostałam pierwszy raz w życiu okradziona (chyba że o innych razach nie wiem). Wstrętny złodziej wyciągnął mi z koszyka, bo koszyki się wtedy nosiło - taką włochatą, podłużną saszetkę, którą używałam w charakterze portmonetki. Do portmonetki to nijak podobne nie było, więc musiał albo być jaszczurowym bywalcem, albo zawodowcem niezrównanie inteligentnym. Podejrzewam to pierwsze. I musiałam obudzić całą rodzinę, żeby uzbierać na zapłatę. I tak dobrze, że kradzież zauważyłam dopiero po przyjeździe; pewnie wybrałabym się do nowej Huty piechotą... :)
Kraków - Mały Rynek. Fot: Beata Białek



Od tego czasu nie trzymają się mnie pieniądze, niestety. Książę z bajki jakoś też dotychczas się nie zjawił...

O matko! Chyba zjawił się wczorajszej nocy, ciemnej straszliwie, kiedy moje pieski zażyczyły sobie wyjść na siusianie. Wyszłam za nimi, ponieważ uporczywie przyglądały się jakiejś ciemnej bryle na płycie chodnikowej. Schyliłam się i zobaczyłam olbrzymią żabę! Siedziała bez ruchu i przyglądała się moim psom.
Chociaż taka wielka?! Z brodawkami?!
Dopiero po wyniesieniu jej (w nocnej koszuli i kapciach) w pobliże potoczku i wypuszczeniu w zarośla, zdałam sobie sprawę, że to ropucha. Ba! To na pewno był ROPUCH, a ja zapomniałam go pocałować!
Taka okazja przeszła mi koło nosa i na pewno już nigdy się nie powtórzy... 
Ale biorąc pod uwagę, że mieszkamy na terenie bagiennym...????!!!!
Wasza Au...

sobota, 2 maja 2015

O Bursie i konkursie...

W listopadzie roku 2012 mieszkałam jeszcze w Krakowie. Zostałam zaproszona do jury konkursu na interpretację poezji Andrzeja Bursy. Napisałam z tego krótkie sprawozdanie, które miało się gdzieś ukazać, a czy się ukazało – nie wiem. W takim razie niech się ukaże na moim blogu. Miło byłoby, gdyby odezwały się osoby przeze mnie wymienione i nagrodzone; ciekawe, co robią po ukończeniu szkół…i ciekawi mnie, czy konkursy odbywają się nadal... ?!

Drodzy - spieszę z donosem, że poezja żyje, ma się dobrze i nawet śpiewa! 

Mamy w Krakowie pewne magiczne miejsce… Młodzieżowy Dom Kultury imienia Andrzeja Bursy. Jeden z niewielu, który nie poddał się skomercjalizowaniu i nie przerobiono go na następny sklep mięsny. Ba, od dwudziestu jeden lat istnieje równolegle z MDKiem Liceum o profilu artystyczno – teatralnym. I chociaż od pewnego czasu zwane jest zwykłym XXI Liceum Ogólnokształcącym im. Witkacego i tak wszyscy wiedzą, że obie te instytucje są jak bliźnięta syjamskie. Nie do rozdzielenia. Znajdują się w jednym budynku i przenikają nawzajem. Mają też wspólną Bardzo Ważną Ścianę, na której podpisują się osoby nagradzane , ważne i zasłużone. 


Budynek przycupnął sobie na nowohuckim osiedlu Tysiąclecia, tuż pod zardzewiałym tworem z blachy i łańcuchów, kiedyś będącym podobno dziełem sztuki socjalistycznej, a obecnie potworem straszącym mieszkańców nocnym brząkaniem na wietrze…. 


rzeźba dzwoniąca na wietrze 

Cóż, w różnych czasach różne rzeczy nazywa się sztuką. Jednak nie dotyczy to sztuki prawdziwej; sztuki obrazu, muzyki i słowa. 


Nie wszyscy pamiętają - a nawet pewnie mało kto pamięta, a szczególnie w Krakowie, że właśnie mija kolejna, pięćdziesiąta piąta już rocznica śmierci krakowskiego poety, który żył szybko i umarł młodo. Oczywiście niedoceniony za życia, jak to należy się poetom… Tworzył tylko przez trzy lata, wtedy napisał wszystkie swoje wiersze. O artykułach w „Dzienniku Polskim” nie warto wspominać, ponieważ w czasie, kiedy Andrzej Bursa tam pracował, istniała cenzura. A cenzura była od tego, aby przycinać, docinać i wycinać, tak aby z prawdziwego tekstu zrobił się całkiem inny twór. Zgodny z panującym wówczas ustrojem.


Bursa umarł zwyczajnie, choć nagle; usiłowano mu nawet dorobić śmierć samobójczą, u poetów to podobno lepiej wygląda, ale dwudziestopięcioletni Bursa zmarł po prostu na wrodzoną, ciężką wadę serca. Przez ostatni rok jeszcze pisał, działał w legendarnej Piwnicy Pod Baranami i słynnym teatrze Cricot 2 Tadeusza Kantora. Ale, znowu zgodnie z nienapisanym scenariuszem dla poetów, poznany i uznany zaczął być dopiero po śmierci. Wtedy zaczęto go drukować i pośmiertnie przyznano mu nagrodę za „najciekawszy debiut poetycki roku”. I na debiucie mogłoby się skończyć, gdyby nie to, że – w zastępstwie poety – zaczęły samodzielne życie Jego wiersze… 28 i 29 listopada wspomniany MDK zorganizował Turniej Recytatorski Poezji Współczesnej imienia swojego Patrona. Jednym z obowiązkowych punktów regulaminu było wykonanie przynajmniej jednego utworu Bursy – czy to śpiewanego, czy też recytowanego. Powołano kompetentnych jurorów, podzielono uczestników na kategorie: gimnazja, szkoły ponadgimnazjalne, dorośli i poezja śpiewana. 


W prawdziwej teatralnej, oświetlonej jedynie przyćmionym żółtym światłem reflektorów sali, odbyło się misterium słowa. Mimo że atmosfera był luźna i nienapuszona, każdy z recytatorów i pieśniarzy tworzył spektakl… Był Bursa. I byli z nami też Wojaczek, Stachura, Baczyński… A ja się poczułam, jakbym przeżywała deja-vu… Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze my byliśmy nazywani młodzieżą, czytaliśmy te wiersze na wieczorkach poetyckich w słynnym wtedy klubie „Pod Jaszczurami”, śpiewaliśmy jako piosenki na Studenckim Festiwalu…


Teraz nowe pokolenie, pewnie nawet nie wiedząc o tym, że odkrywa już odkryte, komponuje do nich własną muzykę i daje im nowe życie! Piosenka, nawet ta z gatunku poezji śpiewanej, łatwiej dociera do słuchaczy. Wiersz, mówiony pięknie i ze zrozumieniem, również. I odwieczne pytania młodych ludzi są zawsze te same… Cudowne wiersze Bursy, w których nie ma ani jednego zbędnego słowa, i które trafiają prosto do serca, chociaż wcale nie są „śliczne-romantyczne”… 


Komisja nominowała do nagród i wyróżnień po kilka, a nawet kilkanaście osób z każdej kategorii, a Najlepszego Z Najlepszych, 10 grudnia wybierze komisja i goście honorowi: pani profesor Ludwika Szemiot-Bursowa- żona Poety, i Jego syn Michał.


Jako jurorka nie powinnam może wypowiadać się tutaj zbyt osobiście, ponieważ oficjalny werdykt ogłoszony zostanie dopiero podczas uroczystego koncertu. Ale wolno mi napisać, że poziom konkursu uważam za wysoki. Mogę również ujawnić nominacje do nagród, gdyż nie są już tajemnicą. Zaznaczam, że nominacje są RÓWNORZĘDNE, więc pisząc o tym, co mnie się osobiście podobało, nie zdradzam żadnej tajemnicy. 
Niektórzy uczestnicy wyróżniali się nieco z ogółu: dwie osoby wystąpiły boso, jedna w samych rajstopach, ze cztery w kapeluszach, jedna z różą (w ręku, sztuczną), jedna w kurtce, jedna na leżąco, a różowe szpilki pewnej dziewczyny zrobiły prawdziwą furorę! Kilka osób utrwaliło się też w mojej pamięci z innych powodów. Z układu choreograficznego, albo ilustrowania recytacji gestem. 


Nie mogłam nie zapamiętać też dziewczyny, która, chcąc być w zgodzie z regulaminem i podejrzewam, że mając zbyt mało czasu na zorganizowanie sobie akompaniatora, zaśpiewała a capella ( to znaczy: bez akompaniamentu) piosenkę „Życie moje”. Pewnie pamiętacie ją z wykonania Elżbiety Wojnowskiej. Ja pamiętam. A Ela Kalicka z Katolickiego LO w Skawinie tę piekielnie trudną melodię Henryka Albera po prostu wyczarowała, nie gubiąc żadnej nutki, rytmu, bez jednego fałszywego dźwięku! I jeszcze zdołała ją poetycko zinterpretować… Oczywiście otrzymała nominację. Chociaż mam nadzieję, że w następnym etapie jednak zdąży zebrać „kapellę”, żebyśmy mogli usłyszeć pełniej i więcej. Nominowana została również m. in. Małgosia Gatlik z liceum bliźniaczego MDKowi, świetnie radząca sobie z samodzielnym opracowywaniem utworów, nieduża osoba z ogromnym głosem. I Kasia Lipka, niewątpliwie mająca przed sobą drogę do kariery wokalnej, chociaż powinna przestać śpiewać „na gardle”, ale to kwestia ledwie kilku lekcji z fachowcem… 


Cieszę się, że dostąpiłam zaszczytu oceniania uczestników Turnieju. Cieszę się, że mogłam przypomnieć sobie poetów mojej młodości, młodości moich rodziców i cieszę się, że są to również poeci dzisiejszej młodzieży. I wielkie brawa i ukłony dla MDK imienia Andrzeja Bursy, że w tak piękny sposób czci i upamiętnia swojego Patrona. Dziękuję.


Ewa Gogolewska-Domagała, 30 listopada 2012 





środa, 29 kwietnia 2015

O felerze...


O kaczkach nie wolno. O żurawiach nie wypada, ponieważ w innym języku znaczą to, co u nas "mewy".    Nie będę się narażać. Poza tym teraz nie sezon na latanie.
Zostańmy więc przy sprawach przyziemnych...

O gęsiach nie mówiono, a te, które pokazuję, nie latają. Nie żeby były nielotami - chociaż kto wie; takim gąskom przecież podcina się skrzydła, żeby nie odleciały... i żeby hodowca nie miał strat...
Jedna wyrwała się ze stada i zapozowała. Jakiż wzbudziła zachwyt! Co z tego, że tylko na facebooku. Teraz FB to potęga! Gąska jest śliczna, urocza i chociaż podobna do wszystkich innych, usiłuje się nieco wyróżnić. Nawet bardzo wyróżnić - tak pięknie się uśmiecha! Z całą pewnością jest szczęśliwa!
Wyprzedziła peleton pieszy, jest pierwsza! Jest zauważalna, prawda?!
Tylko ciekawe, co dalej...

Na pewno chciałaby być inna, zdolniejsza, lepsza...zostawić po sobie jakiś ślad, nie tylko taki, jaki pozostanie na drodze po innych, taki z ptasiego guana... skądinąd bardzo cennego! W innych, oczywiście, krajach. :)
Stado idzie przed siebie, na pewno nie całkiem bezmyślnie... idą tam, dokąd prowadzi je droga. Niewątpliwie jest to droga do sukcesu. Jakżeż mogłoby być inaczej? Wyznaczona jest, utwardzona!
Podejrzewam, że słowo "sukces" może mieć tu wydźwięk różny - dla naszej wyrywnej gąski, dla reszty wędrowniczek i w końcu dla hodowcy...
Do stada wciąż dołączają nowe gęsi, nawet końca nie widać! I zamiast iść gęsiego, każda pcha się do przodu, więc tworzą ciasną grupę, że też krzywdy sobie nie zrobią! Oj, chyba zrobią, to niebezpieczne, takie deptanie sobie po piętach...!

Trzeba iść powoli, nie rozpychać się, nie rozdeptywać, nie wyrywać, bo po co???? Że ta uśmiechnięta gąska dotrze pierwsza do końca wędrówki????!!!! A gdzie on jest, ten koniec? Nie widać w kadrze...
 Ale na pewno inne ją zaraz dogonią, mają dzioby - więc być może skarcą...i dotrze bardziej zmęczona, poszczypana gęsimi dziobami, a zapamiętana być może zostanie tylko na chwilę... i tylko na facebooku????!!!! Bo ma ładny uśmiech?!

"Moi drodzy, po co kłótnie,

Po co wasze swary głupie,
Wnet i tak zginiemy w zupie!"

"A to feler" -
Westchnął seler."
 cytat z Jana Brzechwy, oczywiście.  A autor zdjęcia nieznany... pobrane z FB. (Cultura InquietaAuthor unknown. But still worth it to be published)

Miłego! :)
Wasza Au...torka



czwartek, 23 kwietnia 2015

O wysyłaniu listów...

Musiałam wysłać pocztą zwykłą, listem poleconym COŚ. Dokument podpisany, uprzednio wydrukowany przeze mnie. W dwóch egzemplarzach.
Zaczęłam wysyłać dziesiątego kwietnia. Wydrukowałam dwa egzemplarze, wypełniłam, podpisałam, zapakowałam do koperty i udałam się na pocztę. Ponieważ było jeszcze przedpołudnie, zażyczyłam sobie polecony priorytetowy, żeby był "na jutro". Po czym dostałam wiadomość od Maksi, że miałam podpisać na każdej stronie i czy to zrobiłam. Nie zrobiłam. Bo to Maksia otrzymuje wszystkie ważne wiadomości, które po ustosunkowaniu się, przekazuje mnie. Prawie natychmiast po otrzymaniu.

Ale to był piątek, nie było sensu w ponownym lataniu na pocztę; wszak list  popołudniowy ruszyłby w drogę dopiero w poniedziałek.
Wysłałam więc nowy list polecony priorytetowy w poniedziałek (trzynastego!) rano. Z zawartością podpisaną wszędzie, gdzie trzeba.
No i zaczęłyśmy z Maksią czekać na odpowiedź. Teoretycznie powinna być w środę, a w czwartek lub piątek byłaby już u mnie "odpowiedź".
Nie było.

Odczekałyśmy jeszcze kilka dni, do środy. Maksia wysłała pytającego maila. Dowiedziała się, że żaden list nie dotarł do adresata, ale poszukają wszędzie i dadzą znać. Dali znać, że nie ma. Nigdzie.
Ponieważ był to druk powtarzalny, zamiast walczyć z pocztą i pisać reklamacje, postanowiłyśmy po prostu wydrukować dokument jeszcze raz i wysłać dziś przed południem (w czwartek), żeby dotarł na jutro. I tak też Maksia umówiła się z adresatem. Ja ze swojej strony do adresu dopisałam jeszcze takie rzeczy jak budynek, piętro, pokój itp.

Poszłam znowu na pocztę i "skoro już tam byłam" zapytałam o dwa poprzednie listy. Że jak to możliwe, aby nie dotarły dwa kolejne  polecone pospieszne, w dodatku do tego samego adresata. Uprzejma pani w okienku sprawdziła, wyśledziła przesyłki po numerach i dowiedziała się, że obie dotarły już na drugi dzień po ich nadaniu. Kolejno, oczywiście. Pytanie: do kogo????!!!! Obie?!
Po konsultacji z panią urzędniczką pocztową ustaliłyśmy, że tym razem nadam list: polecony, priorytetowy, z potwierdzeniem odbioru sms-em, z potwierdzeniem odbioru pieczątką na karteczce. Więcej możliwości nie było, chyba że sama pojechałabym w charakterze posłańca. Na przykład pendolinem, który jeździ z Gdyni. Do Gdyni musiałabym pociągiem lub autobusem. Nie, to by mi się nie opłacało...

Przez ten czas kolejka do okienka wygenerowała się dosyć długa... a po zastanowieniu się, nie złożyłam reklamacji, bo mi się już nie chciało.
Zadowolona z dobrze wykonanej roboty, gdyż najprawdopodobniej wykorzystałam wszystkie możliwe usprawnienia co do upewnienia się w sprawie doręczenia, odwiedziłam pobliski sklep papierniczy, w celu zakupienia karteczek samoprzylepnych. Moja "szafia pamięć" (patrz post"O pamiętaniu...") wykorzystała już wszystkie świstki, które posiadałam. Kiedy miałam płacić za plik karteczek, zadzwoniła Maksia. Że dostała maila, iż mam listu nie wysyłać, ponieważ znalazły się obydwa. A gdzie się znalazły, już Maksi nie doniesiono.

Cóż, chyba się państwo adresaci zdziwią nieco, kiedy otrzymają jutro list: polecony, priorytetowy, oklejony papierkami do potwierdzenia i opieczętowania, z zawartością identyczną, jak w poprzednich...

Wasza Au...

piątek, 17 kwietnia 2015

O cudach w naszym życiu...

Zadano mi pytanie, co się ze mną działo, kiedy wyjechałam z Sanoka. Młoda byłam, rozwojowa, silna i zdrowa… Różne cuda się działy… O jednym takim chcę Wam opowiedzieć. Zaznaczam, że czytanie tego jest całkowicie dobrowolne!
Ciekawa jestem, kto odważy się udowodnić mi,  że to, o czym chcę napisać cudem było lub nie?! Nawet komisje watykańskie mają z tym problemy, prawda?
W moim życiu zdarzyło się nawet kilka  cudów i jestem pewna na sto procent, że cudami były naprawdę.
Ale chcę Wam opisać tylko jeden z nich, kiedy śmierć nagła minęła mnie dosłownie o centymetr. Można było wymierzyć. Nie wierzycie? To poczytajcie.

Dawno, dawno temu, w zamierzchłych czasach epoki gierkowskiego socjalizmu, mieszkania dostawało się z przydziału. Prawie za darmo.  No, słowo daję, niektórzy bardzo starzy ludzie mogą to jeszcze pamiętać, więc zapytajcie!
Wtedy i ja, będąc młodą mężatką, w takim mieszkaniu zakotwiczyłam.  Na chwilę, jak się potem okazało. Mój mąż, młody inżynier, otrzymał ze swojego zakładu pracy mieszkanie.  Miało jakiś taki dziwny status - ani służbowe, ani też w żadnym stopniu nie było spółdzielcze i nie  komunalne. Było przydzielone przez zakład, ale administrowane przez miasto - co okazało się przydatne po moim i męża rozwodzie, ponieważ mogliśmy je zwyczajnie zamienić w urzędzie dzielnicy na dwa mniejsze.
Ale to nie ten cud życzę sobie opisać, choć można by się zastanowić, czy nie było to cudowne załatwienie niemożliwej sprawy.... Gdzieś znalazł się przepis - mało znany - że takie mieszkanie po dwóch latach staje się lokalem kwaterunkowym. I już tylko miasto ma do niego prawo!

Budowano wtedy wysokie bloki w ciągu kilku miesięcy, ponieważ "nasi" odkryli system "budownictwa kanadyjskiego z gotowych elementów". Wprawdzie  niezależnie od Kanadyjczyków, bo nie należało współpracować z krajami niewyznającymi realnego hurrasocjalizmu, a co dopiero rządzonymi przez stare królowe! Chociażby tylko teoretycznie. (Rządzone.)
Nasi budowniczowie, jako ci inteligentniejsi, zmodyfikowali system kanadyjski o tyle, że u nas wszystko musiało być lepsze, a lepsze to większe, bo bardziej rzuca się w oczy i nie trzeba się już namolnie tym chwalić. Samo widać. I nie z drewna, z jakiego drewna, wymyślono lepszy materiał!
W pobliżu Huty im. Lenina, zwanej potocznie Kombinatem, powstała wielka fabryka domów. Fabryki domów powstawały dlatego w pobliżu kombinatów, żeby nie trzeba było daleko wozić surowca na ściany, ponieważ lepiono je z odpadów hutniczych - resztek żużlu, azbestu i takich tam, żeby się nic nie marnowało. Jak więc widzicie, dbano bardzo o czystość naszej Planety.

Powstawały gotowe, piękne betonowe ściany, z wprawionymi od razu oknami i drzwiami balkonowymi. Oszklone  były od razu, a jakże, i potem to-to jechało olbrzymimi ciężarówami na place budowy, żeby układać z tego domy. Wielkie dźwigi podnosiły te elementy coraz to wyżej i wyżej, ekipy robotników jakoś to sklejały, cementowały i betonowały, żeby się utrzymało w pionie. Utrzymywało się tak do dziesięciu pieter. A jak już się miało przewrócić, budowano następny dom, od parteru, jasne.
Pionu nikt nie mierzył, bo nie było na to czasu, ale jak stało, znaczyło, że jest dobrze.

Potem wykończeniówka - specjalne ekipy, już w środku, zaklejały co większe prześwity, żeby przyszłym lokatorom co drobniejsze rzeczy nie wpadały do sąsiadów niżej - mogłyby być potem spory co do własności wymienionych drobiazgów. A jeszcze bardziej wyspecjalizowane ekipy szkliły wszystkie okna, jak leci, ponieważ podczas montażu wszystko to ulegało wytłuczeniu w drebiezgi.
 Takie ekipy były bardzo poszukiwane, bo te lepiej wyspecjalizowane potrafiły tak pięknie kitować, że nie było od razu widać pewnych (zamierzonych, oczywiście) krzywizn futrynowych i nie gwizdało od razu wichrem - szczególnie na najwyższych piętrach. Już po odbiorze gwizdać mogło, a nawet należało i prześwity miały prawo się ujawniać.
Nowi lokatorzy nie protestowali, szczęśliwi i tak, że mają gdzie mieszkać, samodzielnie, a nie w rodzinach wielopokoleniowych - jak w zacofanych, afrykańskich albo amerykańskich krajach...
 Tam naprawdę było źle, nie budowano tak szybko jak u nas i nawet zdarzali się bezrobotni i bezdomni! Nasi współczujący krajanie wysyłali dla nich śpiwory, żeby nieszczęśliwcy mieli czym się okryć podczas kapitalistycznych, okrutnych zim. Poważnie, była taka akcja...

Wróć! Do meritum.

Mieszkania przydzielano według kolejki, czekało się po kilkanaście lat, więc  brało się, co dawali.
 Po czym  mieszkaniowi szczęśliwcy zgłaszali usterki specjalnie powołanej komisji od usterek. Komisja wszystko spisywała, a następnie przysyłała ekipy przeciwusterkowe.
Ekipy usuwały usterki tylko w takim zakresie, żeby za jakiś czas ci sami fachowcy mieli zgłoszenia od tych samych lokatorów, ale już prywatnie, bo usterki zostały przecież komisyjnie usunięte!
Musicie bowiem wiedzieć, młodsze koleżanki i koledzy, że w socjalizmie nic się nie marnowało! Żadna siła robocza nie mogła mieć przestoju! I w związku z tym nie było wcale bezrobocia. Każdy, kto chciał, mógł dostać pracę. A nawet musiał ją dostać, obligatoryjnie. I każdy dostawał taką samą pensję, żeby nie było między ludźmi głupiej zawiści. W końcu każdy przecież starał się pracować tak samo!
Dzieci nie podskakiwały, zajęte odrabianiem lekcji i kółkami zainteresowań w domach kultury, a wolny czas wypełniały korespondencją ze swoimi przyjaciółmi z zaprzyjaźnionych republik radzieckich.
Związek Radziecki to był nasz najlepszy przyjaciel z prawej strony mapy - wielki, bogaty i wspaniały, dobry i bezpieczny.
Wszystkie dzieci z obu krajów się przyjaźniły i w listach wysyłały sobie znaczki, bo innych hobby nie miały jakoś.
 I wszystkie polskie dzieci miały jedno, największe marzenie: spędzić wakacje w Arteku na Krymie, gdzie znajdował się stały, międzynarodowy obóz pionierski! A może powinnam to napisać wielkimi literami????!!!! Ale tam można było się dostać jedynie za jakieś wielkie zasługi, poparte niesamowitymi zdolnościami - w sztuce, naukach ścisłych i nie wiem jakich jeszcze... Mnie się  to w każdym razie nie udało.

Kiedy już taki dom został zbudowany, jeszcze przed zasiedleniem należało zaopatrzyć go w wodę, gaz i ogrzewanie. Po czym ludzie już mogli się wprowadzać i uzdatniać mieszkania, zgodnie z potrzebami.

Blok dziesięciopiętrowy i dziesięcioklatkowy, w którym my mieliśmy mieszkać, został zbudowany w ciągu kilku miesięcy, ale zapomniano o ogrzewaniu. Dla sąsiedniego, choć niskiego, ogrzewania również nie przewidziano. Stały więc sobie puste, czekając na jakieś mądre rozwiązanie. Przeczekały tak cztery pory roku - w tym jedną bardzo zimną zimę - przeczekały następne trzy, aż ktoś mądry podjął decyzję, aby wybudować dla nich specjalną kotłownię! Więc wybudowano ją po drugiej stronie ulicy, obok przystanku autobusowego. Przy okazji utworzył się etat dla palacza.
 Jak już mówiłam, wtedy nic się nie mogło zmarnować, jedna mądra decyzja pociągała za sobą następną!

Wielka płyta budowlana miała jeszcze tę zaletę (między innymi, oczywiście), że była bardzo, bardzo twarda - w końcu odpady - a właściwie prefabrykaty, jakie tam odpady - z wielkich pieców musiały być dobrej jakości.
I w taką wielką, twardą płytę nie można było niczego wbić. Nawet najmniejszego gwoździka.
Skądinąd jednak wiadome było, że Polak potrafi, błyskawicznie powstał więc nowy zawód: wstrzeliwacza kołków.
Ludzie rozbestwieni dobrobytem życzyli sobie posiadać wiszące na ścianach kuchni szafki. Jedni małpowali od drugich, jakby nie mogli powstawiać sobie do tych kuchni dobrych, starych kredensów. Prawdę mówiąc, chyba rzeczywiście nie mogli, bo taki kredens nijak nie mieścił się w windzie osobowej, nawet w pionie! A i tak przez pierwsze dwa tygodnie od oddania mieszkań do użytku windy nie zostawały uruchamiane, żeby lokatorzy nie wozili nimi mebli! Trzeba było nosić na piechotę, pionowymi korytarzami, co generowało większe koszty dla tragarzy. Zawód tragarza nie istniał, panowie od przywożenia mebli nosić ich nie chcieli, więc trudnili się tym z konieczności amatorzy - krewni i znajomi mieszkańców i przekleństwa niosły się daleko i wysoko.

Po dwóch tygodniach windy włączano, lecz co z tego, skoro zawsze któraś była zepsuta (i proszę: jest etat dla mechanika!), ale lokatorzy wzięli się na sposób i, ponieważ klatki schodowe były ze sobą połączone na górze – wjeżdżali którąś akurat czynną windą na samą górę, przelatywali do swojej klatki i zbiegali leciutko na dół. Najdłuższą drogę mieli ci z niższych pięter, szczególnie z pierwszego, ale za to jakie zdrowie!
Dobrze, dobrze, wiem! Wracam do kołków: taki wstrzeliwacz kołkowy  miał roboty, że hej! A te kołki to potężne haki były, w końcu musiały utrzymać niemałe ciężary! W każdym mieszkaniu kuchnia, w każdej kuchni kilka szafek do powieszenia...

Czytelniku drogi, nie denerwuj się, właśnie przechodzę do meritum… ;)

Raniutko pewnego dnia weszłam nieprzytomna do naszej pustej jeszcze, nowej kuchni na piątym piętrze, nalałam wody do czajnika, żeby zrobić sobie kawkę i oprzytomnieć nieco. Stałam nad tą wodą bezmyślnie całkiem, czekając aż się zagotuje. Nagle na wysokości mojego czoła w ścianie kuchni wyskoczyła dziura, ja wrzasnęłam i odskoczyłam odruchowo, wszystko to działo się w jednym momencie, a w przeciwległą ścianę ujrzałam wbity ogromny hak! Za tą pierwszą dziurą rozległ się jakiś łomot i dosłownie w ciągu dwóch minut przyleciał do mnie nieludzko zdenerwowany, roztrzęsiony facet!
Zaliczył tak pięć pięter w dół i pięć pięter w górę w następnej klatce schodowej! Kiedy mu otworzyłam drzwi, usiadł na podłodze i wyznał, że spodziewał się zastać osobę co najmniej nieżywą, w ostateczności ciężko ranną i nieprzytomną, bo wrzask, jaki usłyszał był krótki, pojedynczy i nagle zapadła cisza!
A ja po prostu zobaczywszy po sekundzie, że nic mi się nie stało, wrzeszczeć już nie musiałam - poza tym zwyczajnie osłupiałam!

Gość był tak szczęśliwy, że widzi mnie całą i nieprzebitą kołkiem, że napił się ze mną kawy, a potem zmierzyliśmy trajektorię haka. Gdybym się lekko nie szarpnęła, dostałabym w środek czoła!
Więc całkiem poważnie uważam, że to był cud.
Cudem uniknęłam wtedy śmierci. Myślę, że to dobrze, bo być przebitą kołkiem...trochę wstyd...nawet metalowym - w końcu kraj był  postępowy i nowoczesny i drewnianych wykończeń nie używano.
Czarownice nie istniały i nie było potrzeby przebijania kogokolwiek kołkiem metalowym czy drewnianym.
Drewnianych zresztą nie było - nie wbiłyby się w taką ścianę...
Od tego czasu kołkowicze latali po mieszkaniach przeciwległych, uprzedzając o strzelaniu...

PISTOLET DO WSTRZELIWANIA KOŁKÓW
pistolet do kołków z PRL (archiwum ALLEGRO)
MlKl napisał/a:
... Co ciekawsze - "ślepak" do kołkownicy jest sporo mocniejszy od tych dostępnych bez zezwoleń, kaliber też ma coś koło 8-9mm i kupuje się go bez żadnego papieru - na fakturę albo paragon.(cytat z portalu bron.iweb.pl)

Wasza Au...

środa, 15 kwietnia 2015

O granatach i białych kołnierzykach...


Wbrew pozorom będzie to opowieść o zwyczajnych granatach - szkolnych mundurkach w tym właśnie kolorze i o zwyczajnych, potwornych, noszonych do tego kołnierzykach...

"Wspomnienia granatowego mundurka."
 Był taki czas, że wprowadzono w szkołach dowolność strojów. Można było ubierać się kolorowo. Ta dowolność i kolorowość została zinterpretowana przez szkolnych decydentów (decydentki raczej, bo zawód sfeminizowany) w sposób właściwy tylko w szkolnictwie socjalistycznym.
Wobec tego moje wczesnoszkolne dzieci musiały chodzić do szkoły w stylonowych, ohydnie bordowych wdziankach, imitujących  fartuszki. Cała klasa nosiła ten zgrzytliwy kolor, z tym, że dziewczynki miały stroje dłuższe niż do pasa, jak chłopcy.  No dobrze - nie pamiętam już, czy obydwoje mieli akurat bordo; być może nie, ale to nieistotne, chodzi o zasadę ...

"Dowolność" w wykonaniu  szkół polegała na tym, że każda klasa otrzymała przynależny dla niej kolor i wszystkie dzieci nosiły to samo. Fartuszki. Jedna klasa wspomniane wyżej bordowe, inna granatowe - dosyć jasne, więc robiły za niebieskie, zawsze to inny kolor...
W sklepach zaroiło się od barwnych fartuszków. Były też zielone... i chyba tyle?! A o obuwiu wymaganym, od którego w sklepach się niestety, nie roiło, już nawet nie wspomnę... Wymagano butów, których nigdzie po prostu nie było i już...
W taki właśnie sposób, najwygodniejszy dla siebie, ówczesne władze niższe dostosowywały przepisy i nakazy do swoich interpretacji. Na siłę dążono do upodobnienia wszystkich uczniów. Podobno to ładnie miało wyglądać.
Ja, jako nieco starsza od moich dzieci, miałam niestety dużo gorzej. Musiałam nosić do szkoły zwyczajny fartuch, ze zwyczajnego materiału, w dodatku granatowy. A od święta mundurek. Elegancki, z białym kołnierzykiem. Chłopcy garnitury i białe koszule. Obowiązkowo.

Kiedy rodzice takich uczniów szarpnęli się na mundurek czy garnitur, wiadomo, że nie kupowali do kompletu kilku fartuchów, w Krakowie zwanych chałatami, lecz tylko jeden. Do takiego fartucha (Polak potrafi) wymyślono dopinane na guziki kołnierzyki. Dlaczego? A dlatego, że pralek automatycznych wtedy nie było; nieautomatyczną też nie każda rodzina posiadała, prać odzienie można było tylko z soboty na niedzielę, bo w soboty wówczas do szkoły się chodziło. A co się działo, kiedy taki fartuch nie zdążył wyschnąć! Nie wolno było wciągnąć na siebie czegoś innego - choć granatowego - albo fartuch z białym kołnierzykiem, albo mundurek bezokazyjnie. Cała klasa wtedy pytała: a gdzie idziesz? Ponieważ niejednokrotnie bywało się delegowanym gdzieś tam, po coś tam.
Mundurek szkolny – A może dobrze jakby powróciły?
źródło: retro Pewex
Kołnierzyki wymieniało się codziennie, brudne piorąc ręcznie również codziennie, nawet, jeżeli miało się kilka w zapasie, ponieważ brud z szyi i karku, pomieszany z potem, niełatwo schodził... I druga sprawa. Nie mieliśmy jeszcze dezodorantów! Dojrzewająca młodzież młodsza w tygodniowych fartuchach, z zaciekami pod pachami... i jeszcze ten potworny mundurek galowy miewał swoją odmianę: białą bluzkę i granatową (a jakże) układaną w fałdy spódnicę. Ja akurat do specjalnie wysokich chudzielców nie należałam i wyglądałam w tym potwornie. Czułam się także potwornie, bo od bluzki odbijały się moje piegi, tworząc zgrzyt kolorystyczny, a spódnica poszerzała dół człowieka potrójnie. Nie każdego człowieka, chudzielce wyglądały dobrze, trzeba im to przyznać. Chyba że były blondynkami... Nie pamiętam już, dlaczego raz żądano pełnego umundurowania, a kiedy indziej tej białej góry.

Nauczycielki wchodząc do klasy miały używanie. Mogły się wykazać (czytaj: wyżyć). Ostentacyjnie otwierały - same, lub każąc uczniom - wszystkie okna i mówiły o młodzieży bardzo nieładnie. Najdelikatniej było "wy się w ogóle nie myjecie, jak wam nie wstyd, śmierdzi w klasie jak w oborze" na przykład.
A dzieciakom było przykro, bo niby dlaczego miałyby się nie myć przez tydzień?! Myły się, zmieniały odzież spodnią, bieliznę... a śmierdziały, niestety, te nieszczęsne fartuchy! A razem z nimi biedne dzieciaki. Tak mieliśmy w naszej podstawówce.

Miewaliśmy także inne nieprzyjemności. Szczególnie dziewczynki. Często, zbyt często, niektóre nauczycielki lubiły się uczniami wysługiwać i wysyłały nas to do ogrodnika (blisko) po bukiet, to do sklepu po jakieś zakupy. Dzieciaki owszem, lubiły się wyrywać z lekcji, czemu nie? Ale do ogrodnika dziewczynki nie lubiły chodzić, chociaż żadna nie potrafiła takiej nauczycielce wprost odmówić. Cała szkoła bowiem wiedziała, że "ogrodnik maca" i nie uwierzę, że taka wiadomość nie dotarła do nauczycielek. Po prostu nie wierzę. Na szczęście "macał' w miarę niegroźnie - jeżeli można to tak nazwać. Skoro każda z nas pamięta to do dzisiaj... Prowadził delikwentkę między grządki, kazał podziwiać malutki kwiatek tuż przy ziemi, dziewczynka kucała... a ogrodnicza ręka wędrowała gdzie nie trzeba. Zawsze na krótko i tylko raz. Pewnie żeby nie przestraszyć. Na szczęście.
Dużo gorsza i przerażająca historia zdarzyła się kilka lat później. Nauczycielka wysłała małego chłopca do sklepu, a sklep znajdował się po drugiej stronie głównej ulicy... nie muszę chyba stawiać kropki nad i. Do dziś pamiętam nazwisko tego dziecka, chociaż go nie znałam, tylko przeczytałam na klepsydrze. Afera była, owszem... Z tego, co wiem, skończyły się od tego czasu "wysyłki na posyłki".

Było w Sanoku takie liceum (nie nasze!), gdzie dyrektorka zabraniała noszenia spodni. Oczywiście dziewczynkom. Zresztą, to była tylko żeńska szkoła, sekundy przed wprowadzeniem koedukacji.
I te nasze koleżanki oprócz nieszczęsnych spódnic, musiały również zimą nosić na głowach granatowe berety! Owszem, pod beret wyjątkowo było dopuszczalne zakładanie chustki. Granatowej! Płaszcz wiadomo, granatowy, z tarczą na lewym rękawie. Poza szkołą też! Pamiętacie to, moje drogie koleżanki?
To nie działo się przed stu laty, to był schyłek dwudziestego wieku!
Na szczęście nasze liceum nie było tak restrykcyjne, ponieważ miało mądrego dyrektora. Grono również.
A ja oczywiście musiałam znowu wpaść jak śliwka w wiadomo co, przenosząc się do Krakowa. Och, tam to się działo! Dyrektor chodził podczas przerw po korytarzach i egzekwował. 

Jeden z moich pierwszych dni wyglądał tak: miała być fizyka, więc cała klasa trzęsła się ze strachu, bo fizyczka była niesamowicie ostra i niedobra. Tak, teraz mogę powiedzieć, że niedobra i co mi kto zrobi? Podejrzewam, że większość późniejszych frustracji ludzi szkolnie kształconych ma źródło w strachach przedlekcyjnych. Jak również nalekcyjnych.
Wracając do pierwszego dnia: dyrektor dołapał przy oknie dziewczynę. Była akurat ubrana w skromną (!) i granatową sukienkę, z białym krawatem bodajże. Jak jej się dostało! A była to córka którejś z nauczycielek tejże szkoły. Jak więc widać, nie było zmiłuj! I to o takie coś...

Od pewnego czasu jestem już dorosła, a teraz nawet już dojrzała. I uwierzcie mi - nigdy, od czasów szkolnych, nie założyłam na siebie niczego, co ma jakikolwiek kołnierzyk, nie tylko biały! A granatowe cokolwiek chyba ubrałam dopiero, gdy zostałam matką. Pewnie dlatego, że akurat w tym kolorze było mi nieźle, powiedzmy. Natomiast w żadnym odzieniu koloru białego nikt mnie nigdy nie widział. I nie zobaczy...
A białe mogą być tylko ściany!

Wasza Au...

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

O drobiu jeszcze... pieczonym (przepis prościutki!)

Dawno, dawno temu, po drodze do Norwegii zatrzymałam się (w duecie) na noc u mojego wspaniałego wujka w Góteborgu (Szwecja). Wujek bardzo się ucieszył i upiekł szybciutko dla nas kurczaka. Nie wypadało mi powiedzieć, że ja takich rzeczy nie jadam i zmusiłam się po raz pierwszy w życiu do skubnięcia drobiu.
Jakież to było pyszne!!! Na słodko, ale i na ostro, jeżeli rozumiecie, co chcę powiedzieć. Myślę, że osoby kucharzące rozumieją. Wyrwałam oczywiście przepis - i oto on.

Do kamionkowego naczynia, wymoczonego uprzednio przez kilka godzin w wodzie, wkładamy:
1/. Kurczaka osolonego i posypanego wszystkimi przyprawami, jakie mamy pod ręką (uwaga na chili i ostrą paprykę - tego troszkę mniej)
2/. Paczkę rodzynek oraz innych tego typu owoców, ale już mniej niż po paczce.
3/. ŻADNEGO TŁUSZCZU!
4/. Przykrywamy i pieczemy.
5/. Upieczone danie kroimy na porcje i spożywamy z niebiańskim zachwytem.
6/. Smacznego!!!!

Przygotowywałam to danie wielokrotnie i zawsze się udawało :)

A kiedy mi się zechce, to przypomnę sobie moje danie pokazowe czyli pieczeń z ryżem dzikim (dzikawym może być). Szybciutko i bez specjalnej roboty, bo jak wiecie, ja leniwa jestem... :)

sobota, 11 kwietnia 2015

O pracach przyziemnych - czyli: każdy ma taki ogródek (i taki drób) na jaki go stać...

Skoro mam zakaz dalszego pisania o kaczkach - a szkoda, ponieważ już całkiem oswojone czekają pod furtką na jedzenie... a kałuże mieszkalne im się zmniejszają od słońca...
Dobrze, będę sobie oglądać nasz drób w milczeniu. Dopiszę tylko dla tych, którzy mieliby zamiar się czepnąć o to, że zginą marnie bez wody. Zatoka jest dwieście metrów stąd, a nawet bliże, a po obu stronach naszego domu są kanały pławne. No.

Zauważyliśmy właśnie, że wiosna przybiegła nagle, z dnia na dzień. Szczególnie było to widoczne podczas sąsiedzkiej wycieczki do Gdańska, wymuszonej zresztą wizytą u lekarza. I było pięknie, słonecznie, cieplutko i głośno. A obok była księgarnia.
Niniejszym oświadczam, że Gdańsk jest najpiękniejszym miastem świata. Po Krakowie, naturalnie! Mówię tu o starym centrum, bo reszty nie widziałam. Ale to, co migało po drodze, wyglądało  dokładnie tak samo, jak obrzeża innych dużych miast, niestety... No i jeszcze nie wiem, jak wygląda morze w Gdańsku. Może jeszcze kiedyś zobaczę. I tym właśnie Gdańsk góruje nad Krakowem. Do Wisły wejść nie można, a do morza podobno tak!

Natomiast tutaj, w Pucku, mamy wszystko w miniaturce. Miasto z ryneczkiem starożytnym (uwielbiam!), kilka uliczek i bardzo blisko zatokę! Zatoka to przecież też morze, tylko miniaturowe, prawda? I nasze maleńkie mieszkanko z najmniejszym na świecie ogródeczkiem...

Wczorajszy dzień (10 kwietnia) był niesamowicie smutny i znerwicowany. Należało więc troszkę od tego odskoczyć. Korzystając z obecności Karoliny i nieobecności Gracjana, uciekliśmy z sąsiadem Radziem na tzw. Manhattan (mamy, a co!?), w celu obejrzenia, co też już sprzedają do sadzenia. Może mają coś taniego, co mogłoby nasze ogródki uwiośnić, rozjaśnić i oddepresyjnić.

Myślę, że każdy się domyśli, co przywieźliśmy w pakownym bagażniku...
Sąsiad usprawiedliwiał swoje zakupy estetyką otoczenia do utrzymania, a ja nawet nie miałam specjalnych wyrzutów (nie na twarzy, lecz na sumieniu), gdyż moja pijarka Maksia przyznała się ogólnie na FB, że z każdej wyprawy samochodowej z mężem przywozi krzaki i inne sadzonki... a ona ma wielki ogród!

Ja mam właściwie taras, okolony półmetrowym paseczkiem ziemi - w tym plaża z piaskiem ukradzionym znad morza i płot. Jeżeli my (czyli ja  z Bratkiem i psami) nie możemy wybrać się na plażę, niech plaża przyjdzie do nas, prawda? Tyle że nagle spod piachu jakieś zielone mi wylazło. Podobno cebulaste. Bo za mój ogródek najlepiej robi płot.  Nikomu nie przeszkadza, co ma się piąć, to się pnie, co ma wisieć...
No i donice przeróżne, ponieważ wtedy coś tam-coś tam jest w stanie się utrzymać... Przy moich pieskach, oczywiście...
A kaczki w jednej z ostałych się kałuż moczą kupry... no dobra, ciii...













Wasza Au...

czwartek, 9 kwietnia 2015

O oswajaniu kaczek (i innych stworzeń)



Fot. Karolina Kamińska





zaproszenie...
posiłek
smakuje - zjadam wszystko!
do zobaczenia! :) Być może i kaczy małżonek kiedyś się zdecyduje...

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

O kaczkach świątecznych...znowu...

 Kaczo-rodzinna historyjka obrazkowa:

Karolina Kamińska spotkała na spacerze drugą parę kaczek

Karolina zrobiła zdjęcia i twierdzi, że to na pewno nie są te "nasze", ponieważ po jej powrocie ze spaceru "nasze" były pod domem...
a to nasza "ulica" dzisiaj :) - są!

sąsiad podsypał jedzonko...

bardzo blisko podeszły...


i najedzone odpłynęły ulicą... do jutra!

Ten sam sąsiad przyznał się, że ma również świąteczną kaczkę - w piekarniku... :(

piątek, 3 kwietnia 2015

O kaczuszkach P.S.

Dziś kacze małżeństwo bezdzietne znów zakotwiczyło pod naszym oknem. Ciekawe, dokąd idą na noc - u nas ich wtedy nie widać. Nie żeby było widać ciemność - latarnie zostały naprawione na Święta i mamy jasność przydomową. Tylko kaczki gdzieś się wtedy chowają...
 Słoneczko świeci cudnie i jest cieplutko, nie ma wiatru, ale błotko kacze nie schnie.
 Kaczuszki wciąż zanurzają dzioby w wodzie; bardzo jestem ciekawa, co też one stamtąd jadalnego wyciągają...? Nie sądzę, żeby ryby tam się również wprowadziły, bez przesady. Musiałyby być latające, a takich u nas nie ma. Żaby również  nie zdążyłyby się powylęgać, toż te "jeziorka podokienne" są świeżutkie, nowe!

 Nic to, dla mnie miłe i budujące jest to, że świętować będziemy z mnogością jadła wszelakiego (w sensie różnorodności, nie obfitości), bo sklepy są teraz dobrze zaopatrzone - w bezę bursztynową także), a dziczyzna będzie się żywa pluskała za oknem, również szczęśliwa!

Wszystkim Znajomym oraz jeszcze Nieznajomym życzymy Spokoju w te Święta -

Wasza Au... z Bratkiem Romanem, Gutek i Sabinka (pieski małe dwa)
oraz zadowolona i żywa dzika kacza rodzina Z Kaczej wyspy :)

Wielkanocne jajko w bezie bursztynowej :)


!!! UWAGA TECHNICZNA !!!

Dobry wieczór. Ponieważ doszły mnie słuchy o kłopotach z komentowaniem na blogu, pozwolą Państwo, że pomogę i napiszę jak okiełznać lwa :)
Opcja I
Jeśli mają Państwo konto pocztowe na gmailu, to proszę napisać komentarz w okienku komentarzy i:
- jeśli w okienku poniżej jest napisane KONTO GOOGLE, proszę skopiować ten komentarz, kliknąć w opublikuj. Komentarz Państwa zniknie, ale za to pojawi się w okienku zamiast KONTO GOOGLE, Państwa nick. Teraz proszę wkleić skopiowany komentarz i opublikować. (proszę się mnie nie pytać, dlaczego tak jest, bo sama nie wiem. Ale ad rem)
- jeśli w okienku poniżej jest już Państwa nick, to można bez stresu napisać komentarz i od razu publikować
Opcja II
Ci z Państwa, którzy nie posiadają ani bloga na blogspocie, ani konta gmail, chcąc opublikować komentarz powinni:
- rozwinąć pasek w okienku po prawej, w tym, w którym jest napisane KONTO GOOGLE, znaleźć ANONIMOWY i kliknąć, żeby w okienku się na anonimowy przełączyło.. Następnie trzeba napisać komentarz, kliknąć opublikuj. Pojawi się nowe okienko. Należy w nim znaleźć kwadracik - nie jestem automatem, czy jakoś tak, kliknąć, potem przepisać wygenerowany kod i po prawej kliknąć w zweryfikuj. Jeśli wszystko jest ok i system nic nie powie, kliknąć na końcu opublikuj. Uwaga, jeśli komentujecie Państwo z anonimowego konta, należy pamiętać, żeby napisać, kim się jest, bo w komentarzach wyskoczy "anonimowy".
Pozdrawiam Redaktor Obsesja