piątek, 17 kwietnia 2015

O cudach w naszym życiu...

Zadano mi pytanie, co się ze mną działo, kiedy wyjechałam z Sanoka. Młoda byłam, rozwojowa, silna i zdrowa… Różne cuda się działy… O jednym takim chcę Wam opowiedzieć. Zaznaczam, że czytanie tego jest całkowicie dobrowolne!
Ciekawa jestem, kto odważy się udowodnić mi,  że to, o czym chcę napisać cudem było lub nie?! Nawet komisje watykańskie mają z tym problemy, prawda?
W moim życiu zdarzyło się nawet kilka  cudów i jestem pewna na sto procent, że cudami były naprawdę.
Ale chcę Wam opisać tylko jeden z nich, kiedy śmierć nagła minęła mnie dosłownie o centymetr. Można było wymierzyć. Nie wierzycie? To poczytajcie.

Dawno, dawno temu, w zamierzchłych czasach epoki gierkowskiego socjalizmu, mieszkania dostawało się z przydziału. Prawie za darmo.  No, słowo daję, niektórzy bardzo starzy ludzie mogą to jeszcze pamiętać, więc zapytajcie!
Wtedy i ja, będąc młodą mężatką, w takim mieszkaniu zakotwiczyłam.  Na chwilę, jak się potem okazało. Mój mąż, młody inżynier, otrzymał ze swojego zakładu pracy mieszkanie.  Miało jakiś taki dziwny status - ani służbowe, ani też w żadnym stopniu nie było spółdzielcze i nie  komunalne. Było przydzielone przez zakład, ale administrowane przez miasto - co okazało się przydatne po moim i męża rozwodzie, ponieważ mogliśmy je zwyczajnie zamienić w urzędzie dzielnicy na dwa mniejsze.
Ale to nie ten cud życzę sobie opisać, choć można by się zastanowić, czy nie było to cudowne załatwienie niemożliwej sprawy.... Gdzieś znalazł się przepis - mało znany - że takie mieszkanie po dwóch latach staje się lokalem kwaterunkowym. I już tylko miasto ma do niego prawo!

Budowano wtedy wysokie bloki w ciągu kilku miesięcy, ponieważ "nasi" odkryli system "budownictwa kanadyjskiego z gotowych elementów". Wprawdzie  niezależnie od Kanadyjczyków, bo nie należało współpracować z krajami niewyznającymi realnego hurrasocjalizmu, a co dopiero rządzonymi przez stare królowe! Chociażby tylko teoretycznie. (Rządzone.)
Nasi budowniczowie, jako ci inteligentniejsi, zmodyfikowali system kanadyjski o tyle, że u nas wszystko musiało być lepsze, a lepsze to większe, bo bardziej rzuca się w oczy i nie trzeba się już namolnie tym chwalić. Samo widać. I nie z drewna, z jakiego drewna, wymyślono lepszy materiał!
W pobliżu Huty im. Lenina, zwanej potocznie Kombinatem, powstała wielka fabryka domów. Fabryki domów powstawały dlatego w pobliżu kombinatów, żeby nie trzeba było daleko wozić surowca na ściany, ponieważ lepiono je z odpadów hutniczych - resztek żużlu, azbestu i takich tam, żeby się nic nie marnowało. Jak więc widzicie, dbano bardzo o czystość naszej Planety.

Powstawały gotowe, piękne betonowe ściany, z wprawionymi od razu oknami i drzwiami balkonowymi. Oszklone  były od razu, a jakże, i potem to-to jechało olbrzymimi ciężarówami na place budowy, żeby układać z tego domy. Wielkie dźwigi podnosiły te elementy coraz to wyżej i wyżej, ekipy robotników jakoś to sklejały, cementowały i betonowały, żeby się utrzymało w pionie. Utrzymywało się tak do dziesięciu pieter. A jak już się miało przewrócić, budowano następny dom, od parteru, jasne.
Pionu nikt nie mierzył, bo nie było na to czasu, ale jak stało, znaczyło, że jest dobrze.

Potem wykończeniówka - specjalne ekipy, już w środku, zaklejały co większe prześwity, żeby przyszłym lokatorom co drobniejsze rzeczy nie wpadały do sąsiadów niżej - mogłyby być potem spory co do własności wymienionych drobiazgów. A jeszcze bardziej wyspecjalizowane ekipy szkliły wszystkie okna, jak leci, ponieważ podczas montażu wszystko to ulegało wytłuczeniu w drebiezgi.
 Takie ekipy były bardzo poszukiwane, bo te lepiej wyspecjalizowane potrafiły tak pięknie kitować, że nie było od razu widać pewnych (zamierzonych, oczywiście) krzywizn futrynowych i nie gwizdało od razu wichrem - szczególnie na najwyższych piętrach. Już po odbiorze gwizdać mogło, a nawet należało i prześwity miały prawo się ujawniać.
Nowi lokatorzy nie protestowali, szczęśliwi i tak, że mają gdzie mieszkać, samodzielnie, a nie w rodzinach wielopokoleniowych - jak w zacofanych, afrykańskich albo amerykańskich krajach...
 Tam naprawdę było źle, nie budowano tak szybko jak u nas i nawet zdarzali się bezrobotni i bezdomni! Nasi współczujący krajanie wysyłali dla nich śpiwory, żeby nieszczęśliwcy mieli czym się okryć podczas kapitalistycznych, okrutnych zim. Poważnie, była taka akcja...

Wróć! Do meritum.

Mieszkania przydzielano według kolejki, czekało się po kilkanaście lat, więc  brało się, co dawali.
 Po czym  mieszkaniowi szczęśliwcy zgłaszali usterki specjalnie powołanej komisji od usterek. Komisja wszystko spisywała, a następnie przysyłała ekipy przeciwusterkowe.
Ekipy usuwały usterki tylko w takim zakresie, żeby za jakiś czas ci sami fachowcy mieli zgłoszenia od tych samych lokatorów, ale już prywatnie, bo usterki zostały przecież komisyjnie usunięte!
Musicie bowiem wiedzieć, młodsze koleżanki i koledzy, że w socjalizmie nic się nie marnowało! Żadna siła robocza nie mogła mieć przestoju! I w związku z tym nie było wcale bezrobocia. Każdy, kto chciał, mógł dostać pracę. A nawet musiał ją dostać, obligatoryjnie. I każdy dostawał taką samą pensję, żeby nie było między ludźmi głupiej zawiści. W końcu każdy przecież starał się pracować tak samo!
Dzieci nie podskakiwały, zajęte odrabianiem lekcji i kółkami zainteresowań w domach kultury, a wolny czas wypełniały korespondencją ze swoimi przyjaciółmi z zaprzyjaźnionych republik radzieckich.
Związek Radziecki to był nasz najlepszy przyjaciel z prawej strony mapy - wielki, bogaty i wspaniały, dobry i bezpieczny.
Wszystkie dzieci z obu krajów się przyjaźniły i w listach wysyłały sobie znaczki, bo innych hobby nie miały jakoś.
 I wszystkie polskie dzieci miały jedno, największe marzenie: spędzić wakacje w Arteku na Krymie, gdzie znajdował się stały, międzynarodowy obóz pionierski! A może powinnam to napisać wielkimi literami????!!!! Ale tam można było się dostać jedynie za jakieś wielkie zasługi, poparte niesamowitymi zdolnościami - w sztuce, naukach ścisłych i nie wiem jakich jeszcze... Mnie się  to w każdym razie nie udało.

Kiedy już taki dom został zbudowany, jeszcze przed zasiedleniem należało zaopatrzyć go w wodę, gaz i ogrzewanie. Po czym ludzie już mogli się wprowadzać i uzdatniać mieszkania, zgodnie z potrzebami.

Blok dziesięciopiętrowy i dziesięcioklatkowy, w którym my mieliśmy mieszkać, został zbudowany w ciągu kilku miesięcy, ale zapomniano o ogrzewaniu. Dla sąsiedniego, choć niskiego, ogrzewania również nie przewidziano. Stały więc sobie puste, czekając na jakieś mądre rozwiązanie. Przeczekały tak cztery pory roku - w tym jedną bardzo zimną zimę - przeczekały następne trzy, aż ktoś mądry podjął decyzję, aby wybudować dla nich specjalną kotłownię! Więc wybudowano ją po drugiej stronie ulicy, obok przystanku autobusowego. Przy okazji utworzył się etat dla palacza.
 Jak już mówiłam, wtedy nic się nie mogło zmarnować, jedna mądra decyzja pociągała za sobą następną!

Wielka płyta budowlana miała jeszcze tę zaletę (między innymi, oczywiście), że była bardzo, bardzo twarda - w końcu odpady - a właściwie prefabrykaty, jakie tam odpady - z wielkich pieców musiały być dobrej jakości.
I w taką wielką, twardą płytę nie można było niczego wbić. Nawet najmniejszego gwoździka.
Skądinąd jednak wiadome było, że Polak potrafi, błyskawicznie powstał więc nowy zawód: wstrzeliwacza kołków.
Ludzie rozbestwieni dobrobytem życzyli sobie posiadać wiszące na ścianach kuchni szafki. Jedni małpowali od drugich, jakby nie mogli powstawiać sobie do tych kuchni dobrych, starych kredensów. Prawdę mówiąc, chyba rzeczywiście nie mogli, bo taki kredens nijak nie mieścił się w windzie osobowej, nawet w pionie! A i tak przez pierwsze dwa tygodnie od oddania mieszkań do użytku windy nie zostawały uruchamiane, żeby lokatorzy nie wozili nimi mebli! Trzeba było nosić na piechotę, pionowymi korytarzami, co generowało większe koszty dla tragarzy. Zawód tragarza nie istniał, panowie od przywożenia mebli nosić ich nie chcieli, więc trudnili się tym z konieczności amatorzy - krewni i znajomi mieszkańców i przekleństwa niosły się daleko i wysoko.

Po dwóch tygodniach windy włączano, lecz co z tego, skoro zawsze któraś była zepsuta (i proszę: jest etat dla mechanika!), ale lokatorzy wzięli się na sposób i, ponieważ klatki schodowe były ze sobą połączone na górze – wjeżdżali którąś akurat czynną windą na samą górę, przelatywali do swojej klatki i zbiegali leciutko na dół. Najdłuższą drogę mieli ci z niższych pięter, szczególnie z pierwszego, ale za to jakie zdrowie!
Dobrze, dobrze, wiem! Wracam do kołków: taki wstrzeliwacz kołkowy  miał roboty, że hej! A te kołki to potężne haki były, w końcu musiały utrzymać niemałe ciężary! W każdym mieszkaniu kuchnia, w każdej kuchni kilka szafek do powieszenia...

Czytelniku drogi, nie denerwuj się, właśnie przechodzę do meritum… ;)

Raniutko pewnego dnia weszłam nieprzytomna do naszej pustej jeszcze, nowej kuchni na piątym piętrze, nalałam wody do czajnika, żeby zrobić sobie kawkę i oprzytomnieć nieco. Stałam nad tą wodą bezmyślnie całkiem, czekając aż się zagotuje. Nagle na wysokości mojego czoła w ścianie kuchni wyskoczyła dziura, ja wrzasnęłam i odskoczyłam odruchowo, wszystko to działo się w jednym momencie, a w przeciwległą ścianę ujrzałam wbity ogromny hak! Za tą pierwszą dziurą rozległ się jakiś łomot i dosłownie w ciągu dwóch minut przyleciał do mnie nieludzko zdenerwowany, roztrzęsiony facet!
Zaliczył tak pięć pięter w dół i pięć pięter w górę w następnej klatce schodowej! Kiedy mu otworzyłam drzwi, usiadł na podłodze i wyznał, że spodziewał się zastać osobę co najmniej nieżywą, w ostateczności ciężko ranną i nieprzytomną, bo wrzask, jaki usłyszał był krótki, pojedynczy i nagle zapadła cisza!
A ja po prostu zobaczywszy po sekundzie, że nic mi się nie stało, wrzeszczeć już nie musiałam - poza tym zwyczajnie osłupiałam!

Gość był tak szczęśliwy, że widzi mnie całą i nieprzebitą kołkiem, że napił się ze mną kawy, a potem zmierzyliśmy trajektorię haka. Gdybym się lekko nie szarpnęła, dostałabym w środek czoła!
Więc całkiem poważnie uważam, że to był cud.
Cudem uniknęłam wtedy śmierci. Myślę, że to dobrze, bo być przebitą kołkiem...trochę wstyd...nawet metalowym - w końcu kraj był  postępowy i nowoczesny i drewnianych wykończeń nie używano.
Czarownice nie istniały i nie było potrzeby przebijania kogokolwiek kołkiem metalowym czy drewnianym.
Drewnianych zresztą nie było - nie wbiłyby się w taką ścianę...
Od tego czasu kołkowicze latali po mieszkaniach przeciwległych, uprzedzając o strzelaniu...

PISTOLET DO WSTRZELIWANIA KOŁKÓW
pistolet do kołków z PRL (archiwum ALLEGRO)
MlKl napisał/a:
... Co ciekawsze - "ślepak" do kołkownicy jest sporo mocniejszy od tych dostępnych bez zezwoleń, kaliber też ma coś koło 8-9mm i kupuje się go bez żadnego papieru - na fakturę albo paragon.(cytat z portalu bron.iweb.pl)

Wasza Au...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dla tych z Państwa, którzy mają problem z opublikowaniem komentarza, napisałam kilka wskazówek technicznych. Proszę zjechać niżej na stronę i przeczytać - UWAGI TECHNICZNE

!!! UWAGA TECHNICZNA !!!

Dobry wieczór. Ponieważ doszły mnie słuchy o kłopotach z komentowaniem na blogu, pozwolą Państwo, że pomogę i napiszę jak okiełznać lwa :)
Opcja I
Jeśli mają Państwo konto pocztowe na gmailu, to proszę napisać komentarz w okienku komentarzy i:
- jeśli w okienku poniżej jest napisane KONTO GOOGLE, proszę skopiować ten komentarz, kliknąć w opublikuj. Komentarz Państwa zniknie, ale za to pojawi się w okienku zamiast KONTO GOOGLE, Państwa nick. Teraz proszę wkleić skopiowany komentarz i opublikować. (proszę się mnie nie pytać, dlaczego tak jest, bo sama nie wiem. Ale ad rem)
- jeśli w okienku poniżej jest już Państwa nick, to można bez stresu napisać komentarz i od razu publikować
Opcja II
Ci z Państwa, którzy nie posiadają ani bloga na blogspocie, ani konta gmail, chcąc opublikować komentarz powinni:
- rozwinąć pasek w okienku po prawej, w tym, w którym jest napisane KONTO GOOGLE, znaleźć ANONIMOWY i kliknąć, żeby w okienku się na anonimowy przełączyło.. Następnie trzeba napisać komentarz, kliknąć opublikuj. Pojawi się nowe okienko. Należy w nim znaleźć kwadracik - nie jestem automatem, czy jakoś tak, kliknąć, potem przepisać wygenerowany kod i po prawej kliknąć w zweryfikuj. Jeśli wszystko jest ok i system nic nie powie, kliknąć na końcu opublikuj. Uwaga, jeśli komentujecie Państwo z anonimowego konta, należy pamiętać, żeby napisać, kim się jest, bo w komentarzach wyskoczy "anonimowy".
Pozdrawiam Redaktor Obsesja