środa, 15 kwietnia 2015

O granatach i białych kołnierzykach...


Wbrew pozorom będzie to opowieść o zwyczajnych granatach - szkolnych mundurkach w tym właśnie kolorze i o zwyczajnych, potwornych, noszonych do tego kołnierzykach...

"Wspomnienia granatowego mundurka."
 Był taki czas, że wprowadzono w szkołach dowolność strojów. Można było ubierać się kolorowo. Ta dowolność i kolorowość została zinterpretowana przez szkolnych decydentów (decydentki raczej, bo zawód sfeminizowany) w sposób właściwy tylko w szkolnictwie socjalistycznym.
Wobec tego moje wczesnoszkolne dzieci musiały chodzić do szkoły w stylonowych, ohydnie bordowych wdziankach, imitujących  fartuszki. Cała klasa nosiła ten zgrzytliwy kolor, z tym, że dziewczynki miały stroje dłuższe niż do pasa, jak chłopcy.  No dobrze - nie pamiętam już, czy obydwoje mieli akurat bordo; być może nie, ale to nieistotne, chodzi o zasadę ...

"Dowolność" w wykonaniu  szkół polegała na tym, że każda klasa otrzymała przynależny dla niej kolor i wszystkie dzieci nosiły to samo. Fartuszki. Jedna klasa wspomniane wyżej bordowe, inna granatowe - dosyć jasne, więc robiły za niebieskie, zawsze to inny kolor...
W sklepach zaroiło się od barwnych fartuszków. Były też zielone... i chyba tyle?! A o obuwiu wymaganym, od którego w sklepach się niestety, nie roiło, już nawet nie wspomnę... Wymagano butów, których nigdzie po prostu nie było i już...
W taki właśnie sposób, najwygodniejszy dla siebie, ówczesne władze niższe dostosowywały przepisy i nakazy do swoich interpretacji. Na siłę dążono do upodobnienia wszystkich uczniów. Podobno to ładnie miało wyglądać.
Ja, jako nieco starsza od moich dzieci, miałam niestety dużo gorzej. Musiałam nosić do szkoły zwyczajny fartuch, ze zwyczajnego materiału, w dodatku granatowy. A od święta mundurek. Elegancki, z białym kołnierzykiem. Chłopcy garnitury i białe koszule. Obowiązkowo.

Kiedy rodzice takich uczniów szarpnęli się na mundurek czy garnitur, wiadomo, że nie kupowali do kompletu kilku fartuchów, w Krakowie zwanych chałatami, lecz tylko jeden. Do takiego fartucha (Polak potrafi) wymyślono dopinane na guziki kołnierzyki. Dlaczego? A dlatego, że pralek automatycznych wtedy nie było; nieautomatyczną też nie każda rodzina posiadała, prać odzienie można było tylko z soboty na niedzielę, bo w soboty wówczas do szkoły się chodziło. A co się działo, kiedy taki fartuch nie zdążył wyschnąć! Nie wolno było wciągnąć na siebie czegoś innego - choć granatowego - albo fartuch z białym kołnierzykiem, albo mundurek bezokazyjnie. Cała klasa wtedy pytała: a gdzie idziesz? Ponieważ niejednokrotnie bywało się delegowanym gdzieś tam, po coś tam.
Mundurek szkolny – A może dobrze jakby powróciły?
źródło: retro Pewex
Kołnierzyki wymieniało się codziennie, brudne piorąc ręcznie również codziennie, nawet, jeżeli miało się kilka w zapasie, ponieważ brud z szyi i karku, pomieszany z potem, niełatwo schodził... I druga sprawa. Nie mieliśmy jeszcze dezodorantów! Dojrzewająca młodzież młodsza w tygodniowych fartuchach, z zaciekami pod pachami... i jeszcze ten potworny mundurek galowy miewał swoją odmianę: białą bluzkę i granatową (a jakże) układaną w fałdy spódnicę. Ja akurat do specjalnie wysokich chudzielców nie należałam i wyglądałam w tym potwornie. Czułam się także potwornie, bo od bluzki odbijały się moje piegi, tworząc zgrzyt kolorystyczny, a spódnica poszerzała dół człowieka potrójnie. Nie każdego człowieka, chudzielce wyglądały dobrze, trzeba im to przyznać. Chyba że były blondynkami... Nie pamiętam już, dlaczego raz żądano pełnego umundurowania, a kiedy indziej tej białej góry.

Nauczycielki wchodząc do klasy miały używanie. Mogły się wykazać (czytaj: wyżyć). Ostentacyjnie otwierały - same, lub każąc uczniom - wszystkie okna i mówiły o młodzieży bardzo nieładnie. Najdelikatniej było "wy się w ogóle nie myjecie, jak wam nie wstyd, śmierdzi w klasie jak w oborze" na przykład.
A dzieciakom było przykro, bo niby dlaczego miałyby się nie myć przez tydzień?! Myły się, zmieniały odzież spodnią, bieliznę... a śmierdziały, niestety, te nieszczęsne fartuchy! A razem z nimi biedne dzieciaki. Tak mieliśmy w naszej podstawówce.

Miewaliśmy także inne nieprzyjemności. Szczególnie dziewczynki. Często, zbyt często, niektóre nauczycielki lubiły się uczniami wysługiwać i wysyłały nas to do ogrodnika (blisko) po bukiet, to do sklepu po jakieś zakupy. Dzieciaki owszem, lubiły się wyrywać z lekcji, czemu nie? Ale do ogrodnika dziewczynki nie lubiły chodzić, chociaż żadna nie potrafiła takiej nauczycielce wprost odmówić. Cała szkoła bowiem wiedziała, że "ogrodnik maca" i nie uwierzę, że taka wiadomość nie dotarła do nauczycielek. Po prostu nie wierzę. Na szczęście "macał' w miarę niegroźnie - jeżeli można to tak nazwać. Skoro każda z nas pamięta to do dzisiaj... Prowadził delikwentkę między grządki, kazał podziwiać malutki kwiatek tuż przy ziemi, dziewczynka kucała... a ogrodnicza ręka wędrowała gdzie nie trzeba. Zawsze na krótko i tylko raz. Pewnie żeby nie przestraszyć. Na szczęście.
Dużo gorsza i przerażająca historia zdarzyła się kilka lat później. Nauczycielka wysłała małego chłopca do sklepu, a sklep znajdował się po drugiej stronie głównej ulicy... nie muszę chyba stawiać kropki nad i. Do dziś pamiętam nazwisko tego dziecka, chociaż go nie znałam, tylko przeczytałam na klepsydrze. Afera była, owszem... Z tego, co wiem, skończyły się od tego czasu "wysyłki na posyłki".

Było w Sanoku takie liceum (nie nasze!), gdzie dyrektorka zabraniała noszenia spodni. Oczywiście dziewczynkom. Zresztą, to była tylko żeńska szkoła, sekundy przed wprowadzeniem koedukacji.
I te nasze koleżanki oprócz nieszczęsnych spódnic, musiały również zimą nosić na głowach granatowe berety! Owszem, pod beret wyjątkowo było dopuszczalne zakładanie chustki. Granatowej! Płaszcz wiadomo, granatowy, z tarczą na lewym rękawie. Poza szkołą też! Pamiętacie to, moje drogie koleżanki?
To nie działo się przed stu laty, to był schyłek dwudziestego wieku!
Na szczęście nasze liceum nie było tak restrykcyjne, ponieważ miało mądrego dyrektora. Grono również.
A ja oczywiście musiałam znowu wpaść jak śliwka w wiadomo co, przenosząc się do Krakowa. Och, tam to się działo! Dyrektor chodził podczas przerw po korytarzach i egzekwował. 

Jeden z moich pierwszych dni wyglądał tak: miała być fizyka, więc cała klasa trzęsła się ze strachu, bo fizyczka była niesamowicie ostra i niedobra. Tak, teraz mogę powiedzieć, że niedobra i co mi kto zrobi? Podejrzewam, że większość późniejszych frustracji ludzi szkolnie kształconych ma źródło w strachach przedlekcyjnych. Jak również nalekcyjnych.
Wracając do pierwszego dnia: dyrektor dołapał przy oknie dziewczynę. Była akurat ubrana w skromną (!) i granatową sukienkę, z białym krawatem bodajże. Jak jej się dostało! A była to córka którejś z nauczycielek tejże szkoły. Jak więc widać, nie było zmiłuj! I to o takie coś...

Od pewnego czasu jestem już dorosła, a teraz nawet już dojrzała. I uwierzcie mi - nigdy, od czasów szkolnych, nie założyłam na siebie niczego, co ma jakikolwiek kołnierzyk, nie tylko biały! A granatowe cokolwiek chyba ubrałam dopiero, gdy zostałam matką. Pewnie dlatego, że akurat w tym kolorze było mi nieźle, powiedzmy. Natomiast w żadnym odzieniu koloru białego nikt mnie nigdy nie widział. I nie zobaczy...
A białe mogą być tylko ściany!

Wasza Au...

1 komentarz:

  1. Tak się składa, że chodziłyśmy do tej samej podstawówki i tego samego liceum.
    też pamiętam "posyłanie". Ja zostałam posłana po smietanę do tego włąśnie sklepu po drugiej stronie ulicy. a że tam śmietany nie było, a ja bałam się wrócić bez, więc polazłam do miasta. Do nabiałowego na Grzegorza. I w ten sposób objawił się pech pani od fizyki, która nie myślała chyba za bardzo nad tym, że posyła cudze dzieci i czyje w dodatku: w owym sklepie czy gdzieś koło niego spotkałam moją własną mamę. Mama znalazła się w szoku niejakim, ponieważ zaufanie do mnie miała i nie podejrzewała o wagarowanie. A tu masz: w godzinach szkolnych jestem poza szkołą. Się wytłumaczyłam. Moja mama była główną księgową w wydziale oświaty. Już więcej nie zostałam posłana przez tę panią i myślę, że nikt inny...

    Dziś mamy czasy dezodorantów, łazienek w każdym domu z bieżącą wodą, ogólnie dostępnych mydeł wszelakich. Niestety, ja wielokrotnie zmuszona byłam otwierać okno tuż po wejściu do klasy. Oraz zdarzało mi się być tą wredną belferką i ryknąć "myć się!". W dobie bezfartuszkowej oczywiście...

    OdpowiedzUsuń

Dla tych z Państwa, którzy mają problem z opublikowaniem komentarza, napisałam kilka wskazówek technicznych. Proszę zjechać niżej na stronę i przeczytać - UWAGI TECHNICZNE

!!! UWAGA TECHNICZNA !!!

Dobry wieczór. Ponieważ doszły mnie słuchy o kłopotach z komentowaniem na blogu, pozwolą Państwo, że pomogę i napiszę jak okiełznać lwa :)
Opcja I
Jeśli mają Państwo konto pocztowe na gmailu, to proszę napisać komentarz w okienku komentarzy i:
- jeśli w okienku poniżej jest napisane KONTO GOOGLE, proszę skopiować ten komentarz, kliknąć w opublikuj. Komentarz Państwa zniknie, ale za to pojawi się w okienku zamiast KONTO GOOGLE, Państwa nick. Teraz proszę wkleić skopiowany komentarz i opublikować. (proszę się mnie nie pytać, dlaczego tak jest, bo sama nie wiem. Ale ad rem)
- jeśli w okienku poniżej jest już Państwa nick, to można bez stresu napisać komentarz i od razu publikować
Opcja II
Ci z Państwa, którzy nie posiadają ani bloga na blogspocie, ani konta gmail, chcąc opublikować komentarz powinni:
- rozwinąć pasek w okienku po prawej, w tym, w którym jest napisane KONTO GOOGLE, znaleźć ANONIMOWY i kliknąć, żeby w okienku się na anonimowy przełączyło.. Następnie trzeba napisać komentarz, kliknąć opublikuj. Pojawi się nowe okienko. Należy w nim znaleźć kwadracik - nie jestem automatem, czy jakoś tak, kliknąć, potem przepisać wygenerowany kod i po prawej kliknąć w zweryfikuj. Jeśli wszystko jest ok i system nic nie powie, kliknąć na końcu opublikuj. Uwaga, jeśli komentujecie Państwo z anonimowego konta, należy pamiętać, żeby napisać, kim się jest, bo w komentarzach wyskoczy "anonimowy".
Pozdrawiam Redaktor Obsesja